O! To nie brzmi akustycznie! - rozmowa z Johnem Hollenbeckiem
John Hollenbeck opowiada o komponowaniu, improwizacji, o muzykach, z którymi współpracuje, oraz, oczywiście, o swoim Claudia Quintet i płycie What is the Beautiful?
W jednym z niedawnych wywiadów powiedział pan, że często komponuje w pokojach hotelowych. Pisze pan także w Paryżu [podczas festiwalu Banlieues Bleues, kiedy odbyła się ta rozmowa]?
W tej chwili przede wszystkim cieszę się obecnością mojej żony, która przyjechała tu do mnie. Ze względu na koncerty ostatnie kilka tygodni spędziliśmy z dala od siebie. Ale rzeczywiście komponuję ostatnio dla Claudia Quintet, i to nie tylko w hotelu, ale też w różnych środkach transportu...
Kwintet ponownie zamieni się w sekstet?
Prawdopodobnie. Szóstym członkiem zespołu będzie tym razem Kurt Elling, który będzie mówił wiersze.
Będzie recytował, a nie śpiewał?
Właśnie nad tym pracuję i jeszcze niczego nie jestem pewien. Ale on tak dobrze recytuje...
Theo Bleckmann nie znajdzie się trochę w cieniu?
Mam nadzieję, że nie... Kenneth Patchen miał wielki wpływ na artystów „beat generation”, a Kurt świetnie zna ten ruch. Myślę, że to dobry wybór.
Claudia Quintet najpierw przekształca się sekstet, a teraz akompaniuje poezji! Można by powiedzieć, że dzieje pana grupy przyjęły nieoczekiwany obrót, zwłaszcza, jeśli przypomnieć sobie jej początki i pierwsze nagrania. Jak to wygląda z pana perspektywy?
Wszystko zaczęło się od trio, jakie założyliśmy z akordeonistą Tedem Reichmanem i basistą Reubenem Raddingiem.
The Refuzniks, prawda?
Tak, widzę, że nie powiem panu nic nowego! Pewnego wieczora niejaka Claudia, która przyszła nas posłuchać, oznajmiła, że będzie zawsze przychodziła na nasze koncerty. Nie pojawiła się już nigdy i powoli stała się mitem. Z czasem Reuben odszedł z zespołu, a ponieważ chciałem nadal grać z Tedem Reichmannem, stworzyłem Claudia Quintet; tak się zaczęło!
Ted Reichmann wspomina te czasy jako epokę Alt. Coffee, kawiarni internetowej w Nowym Jorku, której właściciele, John and Melissa, jako pierwsi umieścili w programie Claudia Quintet. Twierdzi, że przy pierwszym spotkaniu z panem był bardzo onieśmielony.No cóż, możliwe. Wie pan, ja odebrałem klasyczne wykształcenie muzyczne, a Ted jest samoukiem, który grywał na fortepianie i gitarze w zespołach rockowych, a dopiero w liceum zaczął grać na akordeonie – pod kierunkiem Anthony'ego Braxtona! Czyli nasz muzyczny rozwój przebiegał zupełnie inaczej...
I jak to się stało, że pan, klasycznie wykształcony muzyk, już wtedy dobrze znany w środowisku, stworzył zespół z samoukiem, w dodatku akordeonistą?
To prawda, że nie miałem wielkiego doświadczenia, jeśli chodzi o granie z akordeonistami – ale akordeon to pasjonujący instrument. Jego dźwięk urzekł mnie tym bardziej, że gra Teda Reichmana odzwierciedla jego nietypową edukację muzyczną. Ted gra na akordeonie, jakby to była gitara, skupiając się przede wszystkim na dźwięku. Potrafi świetnie grać w klasyczny sposób, ale jego improwizacje są przede wszystkim „dźwiękowe”, a to dla mnie zupełnie nowe i nadzwyczaj ekscytujące.
Biorąc pod uwagę pana kreatywność, jeśli chodzi o poszukiwanie nowych dźwięków, nowych faktur, właściwie nie ma się co dziwić, że pociąga pana praca z akordeonistą i wibrafonistą...
Teda Reichmana i Matta Morana poznałem w tym samym okresie. Grałem z Tedem przez rok, zanim powstał Claudia Quintet. Tamtego lata grałem na festiwalu w Szlezwiku-Holsztynie, w programie którego był... dwunastogodzinny koncert! Miało tam być mnóstwo rzeczy, muzyka klasyczna, jazz i różności, między innymi utwór Gunthera Schullera, napisany dla Modern Jazz Quartet. Mieliśmy zagrać ten kawałek z orkiestrą Boba Brookmeyera, ale brakowało nam wibrafonisty, i wtedy Bob ściągnął Matta Morana. Festiwal szukał więcej muzyków, którzy mogliby zagrać w czasie tego koncertu; spytali Matta, czy nie zagrałby solo, na co nie miał najmniejszej ochoty. Właśnie wtedy, mimo że właściwie nigdy wcześniej ze sobą nie graliśmy, Matt naciągnął mnie na duet. Miał intuicję, że może z tego wyjść coś bardzo interesującego, i miał rację. Nasz udział w tym megakoncercie, w kompletnie improwizującym duecie, i przed bardzo liczną publicznością, to wspaniałe wspomnienie. Od tej pierwszej chwili świetnie mi się z nim gra.
Od razu przyszło panu do głowy, żeby połączyć jego wibrafon z akordeonem Teda Reichmana, czy to wynikło później?
Byłem wtedy w okresie intensywnych poszukiwań, pojawił się Ted, a potem Matt, ale tak naprawdę nie miałem pojęcia, czy to będzie działać. Okazało się, że to ma sens... […]
Tak zaczął się Claudia Quintet. Pamięta pan początki swojej współpracy z Chrisem Speedem?
Nie jestem pewien... Widywałem go z różnymi składami w Nowym Jorku, ale nie znaliśmy się osobiście, i właściwie to Matt Moran zasugerował mi, że Chris mógłby być zainteresowany graniem z nami. Matt i Chris znali się ze szkoły. Jeśli chodzi o Drew Gressa, poznaliśmy się przez gitarzystę Bena Mondera, który był kiedyś moim współlokatorem.
O ile się nie mylę, teraz mieszka pan w Berlinie, daleko od Teda, Matta, Drew, Chrisa i reszty?
Berlin może rzeczywiście wyglądać na koniec świata, ale teraz, gdy Ted mieszka w Bostonie, a Drew dwie godziny drogi od Nowego Jorku, nie ma to wielkiego znaczenia, widujemy się równie często jak wtedy, gdy żyłem w Nowym Jorku.
Można chyba powiedzieć, że Claudia Quintet zajmuje centralne miejsce w pana muzycznej działalności. Czy pana przeprowadzka do Berlina zwiastuje zmianę w tym względzie?Trudno mi powiedzieć. Claudia Quintet to najstarszy z moich zespołów; istnieje, odkąd zacząłem regularnie występować w Nowym Jorku. Ale nigdy nic nie wiadomo; teraz, kiedy Ted i Matt założyli rodziny, dzieci im się porodziły, wszystko się zmienia. W każdym razie, nawet jeśli coraz trudniej nam się zorganizować, będę się starał utrzymać zespół przy życiu tak długo, jak tylko będę mógł.
Tymczasem Large Ensemble nigdy nie było tak aktywne...
Rzeczywiście. Odbyliśmy właśnie pierwsze tournée po Stanach Zjednoczonych, w tym roku po raz pierwszy graliśmy w Europie, pojawiliśmy się też na festiwalu w Newport. Ale Claudia Quintet gra, kiedy tylko może; ilekroć jego członkowie, z których każdy uczestniczy w wielu projektach, mogą zejść się razem. […]
Na ile spotkania z innymi muzykami, jak np. Tony Malaby, zmieniają pana podejście do własnej muzyki? Podejmuje pan niektóre z ich pomysłów? Myślał pan, na przykład, żeby, jak Malaby, dodać do którejś ze swoich formacji drugiego perkusistę?Napisałem tylko jeden utwór na big band z dwoma perkusistami – po prostu dlatego, że w big bandzie, o który chodziło, było dwóch perkusistów, a ja chciałem, żeby zagrali obydwaj. Tony wchodzi z skład mojego Large Ensemble, a ja, jako członek kilku jego formacji, wiem doskonale, ile może nam dać. Mogę powiedzieć, że ma wieki wpływ na mój zespół, a nawet, że zupełnie go przemienił.
Pisze pan partie specjalnie dla niego?
Zasadniczo w Large Ensemble piszę całą muzykę. Ale akurat Tony'emu najlepiej dać swobodę, pozwolić mu tworzyć...
Gra pan z nim także w trio, którego trzecim członkiem jest wiolonczelista Fred Lonberg-Holm, chętnie posługujący się środkami właściwymi dla muzyki elektronicznej. Wyobrażam sobie, że ktoś, kto, jak pan, nieustannie poszukuje nowego brzmienia, musiał myśleć o wykorzystaniu różnych urządzeń – syntezatorów, samplerów, komputerów?
Chętnie korzystałem z instrumentów elektronicznych, kiedy byłem w liceum. Oczywiście do tej pory bardzo się zmieniły, ale wtedy właśnie się pojawiły i próbowałem wszystkiego. Muszę jednak przyznać, że w elektronice brakuje mi kilku rzeczy, a w pierwszym rzędzie bliskiej relacji między instrumentem a ciałem; to nie ja tworzę ten dźwięk. To znaczy, że tak naprawdę nigdy nie mogę być absolutnie pewny rezultatu. Jeśli zapomnę wcisnąć ten czy tamten guzik, dźwięk będzie zupełnie inny od zamierzonego. Miałem parę takich przygód, co po części wyjaśnia moją decyzję o porzuceniu elektroniki. Ale jest też inne wytłumaczenie; zacząłem grać z muzykami, którzy są specjalistami w tej dziedzinie, jak Theo Bleckmann i Jorrit Dijkstra, i szukać akustycznych rozwiązań, które brzmią jak elektronika i świetnie się z nią łączą. Tak zacząłem się interesować rozwiązaniami, które akustycznemu graniu pozwalają brzmieć elektronicznie.
Na czym polega sekret?
Trzeba po prostu cierpliwie próbować, aż wpadnie się na coś, co każe nam zawołać: „O, to nie brzmi akustycznie!” W dużej mierze jest to kwestia wykorzystywanych rytmów i sposobów ich zagrania. W muzyce elektronicznej często powtarza się obsesyjnie krótką sekwencję rytmiczną czy melodyczną. Gdy robię to samo, wykorzystując instrument akustyczny, zaczynam brzmieć jak maszyna.
Mówi pan, że zależy panu na fizycznym kontakcie z instrumentem; tymczasem w jednym z wywiadów zadeklarował pan, że myśli o poświęceniu się wyłącznie komponowaniu i nauczaniu?To prawda, mógłbym ograniczyć się do komponowania o tyle, że czuję mniej więcej to samo komponując i grając. Nie wiem, że mógłbym przestać komponować, ale mógłbym przestać grać, to na pewno.
Miałby pan tyle samo przyjemności z samego komponowania?
Tak, z wyjątkiem może wrażeń, jakie przynosi tournée; można wtedy odczuć, jakie wrażenie muzyka robi na publiczności, skoro gra się to samo każdego wieczora, ale przed innymi ludźmi, w różnych miejscach. To bardzo interesujące. […]
Czas na pytanie tradycyjnie kończące wywiad: plany na przyszłość?Nowa płyta Claudia Quintet, którą nagramy w maju [rozmowa odbyła się w lutym 2011 r.]. Dostałem zamówienie od biblioteki Uniwersytetu Rochester, gdzie studiowałem. Organizuje ona wystawę poświęconą poecie i malarzowi Kennethowi Patchenowi – poproszono nas o napisanie muzyki.
Jest też The Tree Series na big band z dwiema perkusjami, utwór, o którym już wspomniałem, przeznaczony na festiwal w Filadelfii. Jako że temat festiwalu to „Paryż sto lat temu”, komponując, skupiłem się na drzewach z obrazów Pieta Mondriana, które można było w tym roku oglądać w Centre Pompidou. Odkryłem, że Mondrian interesował się jazzem. Świetnie znane są jego geometryczne dzieła malowane podstawowymi kolorami (białym, niebieskim, czerwonym i żółtym), dużo mniej znane są jego obrazy paryskie z lat 1910 – 1920. Często przedstawiają one drzewa, drzewa, które stają się coraz dziwaczniejsze, aż zarówno one, jak i kolor zielony znikają na zawsze z jego obrazów...
Wezmę też udział w nagraniu nowego albumu Boba Brookmeyera i w nowym projekcie Freda Herscha. Pisałem też trochę dla mojego big bandu, do którego tym razem dołączą Kate McGarry, Uri Caine, Theo Bleckmann i Gary Versace – aranżacje popowych piosenek, które będziemy grać na koncertach z Orchestre National de Jazz i na festiwalu w Newport.
Można wiedzieć, jakie to piosenki?
Och, naprawdę bardzo różne, i nie tylko popowe, bo będzie tam i folkowa piosenka, wykorzystana przez braci Cohen w filmie Bracie, gdzie jesteś, i jeden kawałek Kraftwerk, i motyw Ornette Colemana z alumu Science Fiction!
/źródło: http://www.citizenjazz.com/
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.