Michael Arbenz, Florian Arbenz i Thomas Lahms czyli trio Vein na koncertach, płytach i w rozmowie.

Autor: 
Bartosz Adamczak

VEIN to trio w skład które wchodzą Michael Arbenz piano, Florian Arbenz (perkusja; zbieżność nieprzypadkowa – bracia bliźniacy) i Thomas Lahms (kontrabas). Można ich usłyszeć na płytach „Porgy & Bess” (Unit Records; 2011) oraz koncertowej „Live – Lemuria” nagranej wraz z Davidem Liebmanem (Unit Records 2012).

Pierwsza płyta, jak tytuł wskazuje, to spotkanie z klasycznymi melodiami z opery Georga Gershwina. „I got plenty o' nuttin'” podskakuje rytmicznym stride wygrywanym lewą reką na fortepianie. „I loves you Porgy” kołysze delikatnie i aksamitnie. „Summertime” pojawia się dwukrotnie – najpierw nieśmiertelna melodia zostaje rytmicznie pobudzona zdecydowaną hardbopową linią basu i afro-kubańskim pulsem, druga wersja prezentuje linie wokalną wygraną na gongach przy radosnym perkusyjnym akompaniamencie. Brawurowe „It ain't necessarily so” przyprawione odrobiną pianistycznych preparacji swinguje energetycznie.

Pozostają jeszcze mniej znane melodie takie jak „Crab Man” czy Here Come De Honey Man” – w obu do głosu dochodzi mroczny, acz elegancki ton kontrabasu. „Lonesome Here All By Myself” to okazja do zaprezetnowania bardziej otwartego i przestrzennego podejścia do harmonicznych form.

„Live – Lemuria” powraca do dwóch utworów Gershwina. Energetyczny aranż „Summertime” zyskuje dzięki lekko funkowej lini saksofonu tenorowego. „Loves you Porgy” staje się jeszcze bardziej aksamitne (saksofon tenorowy w ręku Dave Liebmana jest prawdziwie męski – jak przystało na dżentelmena potrafi i zauroczyć elegancją i dziarsko kopnąć). Płytę rozpoczyna „In You own sweet way” Dave Brubecka, utwór w moim mniemaniu zdecydowanie przesłodzony, ale fanom sopranu może przypaść do gustu.

Energie przywracają trzy „originals”. „Lemuria” (Michel) z dynamicznym, rytmicznym tematem przewodnim staje się podstawą energetycznego, ostrego i zapętlonego sola saksofonu (taki sopran to ja jak najbardziej). „Evolution” (Florian) z mocnym i bitem i nieustępliwym perkusyjnym drivem staje daje solowe pole do popisu każdym z członków zespołu. Pozostaje jeszcze tajemniczy „Climbing” (Dave), jedna z tych kompozycji, która rozwija się powoli i cierpliwie, a napięcie wyczuwa się nie w ilości, głośności czy wysokości nuty ale gdzieś podskórnie i pod teksturą dźwięku.

Trio zagrało dwa wieczory w krakowskim klubie PiecART i chętnie zaświadczam (na podstawie drugiego z wieczorów) że ich sceniczna energia jest inspirująca. Pojawiło się tylko kilka z kompozycji przedstawionych na płytach, większość materiału stanowiły nowe kompozycje, honory autorskie są po równo rozdzielone między dwóch braci. Jest słyszalna i widzialna na scenie nić porozumienia, są bogate kompozycje, są dynamiczne sola. Na koniec koncertu zespół wygrywa kompozycje przepełnioną ciężkimi i ultraszybkimi drum’n’bassowymi zagrywkami na bębnach. To tak odnośnie możliwych zarzutów o „archaiczność” jazzowej formuły.

VEIN istotnie nie stroni i nie boi się przywoływać w swojej grze stylów z obszaru jazzowego retro, poza hard-bopem pojawia się beztroski swing, stride czy boogie woogie. I bynajmniej nie jest to jakaś intelektualno-postmodernistyczna zabawa stylami. Ich język jest współczesny choć zakorzeniony w tradycji. Energia i szczerość muzycznej wypowiedzi sprawiają, że muzyka zachowuje swój żywy charakter.

Nietrudno zatem polecić ją każdemu, kto nowoczesnym mainstream lubi i docenia. Mi osobiście, a żaden ze mnie  specjalnie fan mainstreamu ani formuły pianistycznego tria, muzyka zespołu dostarczyła radości zarówno w formie cd jak i live.

Dzień przed pierwszym koncertem miałem okazje spotkać się na chwilę z Michaelem i zadać kilka pytań. Oto fragmenty tej rozmowy:

O tym jak płyta „Porgy & Bess” jest konfrontacją z dwoma ikonami jazzowego kanonu – muzyka Gershwina i formułą piano trio.

Chciałbym dołączyć jeszcze jedną tradycje, którą przybliża postać Gershwina. To połączenie muzyki jazzowej i klasycznej. Cała nasza trójką, studiowaliśmy muzykę klasyczną. Chcieliśmy znaleźć sposób na połączenie naszych muzycznych korzeni – muzyki europejskiej, jazzu, klasyki i znaleźć element wspólny na płaszczyźnie kutury amerykańskiego jazzu, Gerswhin był idealnym kandydatem. Oczywiście to kompozytor bardzo popularny, ale z naszego punktu widzenia ważne było tylko to, że pisał świetne melodie. Jest przecież tyle interpretacji. „Summertime” jest najczęściej nagrywaną jazzową melodią wszechczasów.

Jest też i kanon „Porgy & Bess”, nagranie Luisa i Elli, Davisa i Evansa, oraz i wiele innych.  Także do tej tradycji chcieliśmy się odnieść.

Granie jako piano trio to zawsze wielkie wyzwanie, było ich już tyle.

Jeżeli zaś chodzi o same melodie, chcieliśmy je zmodyfikować, nadać im nowy wyraz, ale piosenki Gershwina są na tyle mocnym materiałem, że nie można przesadzić, muszą pozostać rozpoznawalne. Staraliśmy się znaleźć tę granicę, tak by melodia była wciąż ta sama, ale jednak przetłumaczony na współczesny język, język muzyczny współczesnego jazzu.

O początkach muzycznej fascynacji.

Właściwie to wraz bratem bardzo wcześnie zaczęliśmy słuchać jazzu. Nasi rodzice, oboje muzyce klasyczni, uwielbiali jazz, mieli sporą płytotekę. I słuchaliśmy tak trochę przypadkowo, co nam wpadło w ręce. Armstron, Django Reinhardt, Benny Goodman – podobali się nam wszyscy. Także pianiści jak Fats Waller, Art Tatum. Wciągneło nas.

Jako nastolatkowie słuchaliśmy Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, dzisiaj to mogłoby się wydawać dziwne, muzyka pop nas raczej nie obchodziła. Oczywiście lubiliśmy też takich muzyków jak Mike Stern, Brecker Brothers, całego fusion. Trochę bardziej niż dzisiaj.

Słuchaliśmy jazzu poniekąd w porządku historycznym, zaczeło się od bardzo starych rzeczy i potem się to rozwinęło. W naszej muzyce słychać często, że powołujemy się na te pierwsze jazzowe style, Art Tatum, Oscar Peterson, wszystkie te elementy są dla nas naturalnym wpływem, nie mogę tego inaczej wytłumaczyć.

Jak to jest grać z bratem bliźniakiem w zespole?

Jest świetnie. Nie potrafię powiedzieć czy istnieje jakaś mistyczna więź – nie mamy innego rodzeństwa. Ale łączy na wspólna historia, znamy te samą muzykę, lubimy te samą muzykę, łączy nas wiele rzeczy, gdy zaczynaliśmy grać jako dzieciaki to była dla nas wspólna zabawą – to wszystko było dla nas bardzo naturalne.

Basiści zawsze narzekali, że są jakoś pomiędzy nami. Ale to trio teraz, z Thomasem, gramy już ponad 6 lat i gramy często, on się jakoś do nas dopasował i przyzwyczaił. Myślę, że to jest prawdzie trio, nie dwaj bracia bliźniacy plus one.

...a dlaczego by  nie duet piano - bębny?

Zagraliśmy tak, kilka razy, ale to bardzo trudne połączenie. Kiedy grasz sam, solo, może pozwolisz sobię na więcej swobody, granie poza rytmem, więcej przestrzeni, subtelności. A perkusja jest tego przeciwieństwem i trudno te instrumenty w ten sposób ze sobą pogodzić. Kiedy nie ma kontrabasu, musisz grać trochę tak jakbyś grał solo, ale cały czas bardzo głośno (śmiech). Graliśmy tak kilka razu, ale trio jest dużo lepsze.

Jak zetknąłeś się z instrumentem?

Mój ojciec był pianistą. Z bratem, jako dzieciaki, oboje graliśmy i na fortepianie i na perkusji. Później, jako nastolatkowie, musieliśmy się zdecydować i wybrać jedno, nie jestem pewien jak do tego doszło, ale tak się to potoczyło.

...dlaczego więc nie powstał duet fortepianowy lub duet perkusyjny?

O nie, za duża konkurencja, musieliśmy się rozdzielić (śmiech).

 

O współpracy z Davem Liebmanem

Dość wcześnie zaczęliśmy pracować z dość znanymi postaciami. Ani ja ani brat, nie mieliśmy żadnego jazzowego wykształceniu, akademii jazzowej czy czegoś takiego. To był nasz sposób na kontakt z jazzową historią i naukę. Wciąż uwarzam, że stojąc ze świetnym muzykiem na scenie, uczysz się więcej i szybciej i jest to większe wyzwanie, niż pobierając lekcje.

W roku 98’ zaczęliśmy grać z Gregiem Osby’m, gramy często z Glennem Ferrisem, Wolfgangiem Puschnigiem z Austrii, wszyscy to wspaniali, bardzo różni muzycy. Kilka lat temu szukaliśmy nowego „źródła” takiego kontaktu z jazzową historia. I to jest właśnie Dave Liebman. Ma ogromną wiedzę, muzykalność, wspaniałego ducha, grał ze wszystkimi. Jest hojnym nauczycielem, jeśli chcesz coś wiedzieć, nie ma żadnych sekretów. To wspaniale z nim grać.

Każde spotkanie jest wyzwaniem, zwłaszcza jeśli zagra mocne solo, kończy i teraz twoja kolej. To jak kopniak w tyłek, do przodu. I to jest świetne.

...tak wyglądała przecież zawsze jazzowa edukacja...

Tak to prawda. Różnica polega na tym, że kiedyś to mistrzowie szukali nowych talentów i zatrudniali ich do swoich zespołów, teraz to młodzi zatrudniają stare wygi (śmiech).

Więcej o uczeniu się i nauczaniu

Nie mam akademicznego wykształcenia w dziedzinie jazzu, choć sam uczę go na Uniwersytecie. Ale czuję, że trzeba powiedzieć:

Jazz, w swoich początkach, nigdy nie był muzyką akademicką. To zrozumiałe, że starsza generacja dąży do takiego statusu. Masz możliwośc stałego zatrudnienia, oficjalny status. W Stanach dochodzi do tego jeszcze cały problem amerykańskiej historii i kultury Afro-Amerykańskiej. Także cała ta sytuacja jest całkowicie zrozumiała, ale to co dzisiaj obserwuję, w jazzowych szkołach – są zbyt akademickie.

Wszyscy uczniowie starają się robić to co każe ich nauczyciel. Dla mnie odwoływanie się do historii jazzu jest niezwykle ważne. Ale, jeśli posłuchasz Armstronga, każdy trębacz dzisiaj wie jak to zagrać, ale nikt nie potrafi tego zagrać tak jak Armstrong. Sedno muzyki jest gdzie indziej. Oczywiście trzeba posiadać odpowiednie umiejętności, grać na instrumencie, ale to „duch” muzyki jest najważniejszy. Dlatego sądze, że jazz nie może stać się zbyt akademicki, bo to prowadzi do jego śmierci. 

O tym, czy pianista, może grać na nie swoim osobistym instrumencie.

To dla mnie zupełnie normalne, choć czasami zastanawiam, saksofonista traktuje swój instrument jak dziecko, zawsze przy nim.

To jest wyzwanie, konieczność obcowanie z innym materiałem co wieczór. Jeżeli grasz muzykę klasyczną, masz program i wiesz dokładnie co trzeba zagrać a fortepian jest paskudny, nie możesz nic zmienić, nic poprawić. Ale grając jazz możesz sam dostosować się do instrumentu jak i akustyki. To jest też inspirujące i staram się na to patrzeć z ten sposób.

Oczywiście jest pewna przestrzeń w ramach której możesz czuć się swobodnie i pewne rzeczy są wciąż możlwie. Zdarzają się sytuacje, kiedy nie jest to już możliwe. Ale nie traktuję tego jako czegoś negatywnego – tego, że codziennie gram na innym instrumencie.

O niektórych zaletach i wadach bycia muzykiem

To co jest świetne w byciu muzykiem jazzowym to to, że niemal codziennie jesteś w innej sytuacji. Raz jesteś w kiepskim klubie i nie dostaniesz zapłaty i jest do d.... Ale innym razem jesteś w świetnym miejscu. Znam kilka miejsc ze wspaniałą historią, np. w Paryżu Sunside Jazzclub, wszyscy tam grali a ty możesz oddychać tą sąmą atmosferą. Następnego dnia grasz na Sali koncertowej, jest wygodnie, świetne warunki. Jazz jest muzyką szczególną, bo graną w tak wielu różnych miejscach i sytuacjach, to sprawia, że to wciąż jest ekscytujące. Gdyby zawsze było tak samo, to by było nudne

W trakcie mojego pierwszego koncertu, pierwszego solo, bar wypełniony podpitym towarzystem, ktoś chciał mnie uderzyć butelką. To było moje pierwsze profesjonalne doświadczenie. Ciesze się, że potem było lepiej (smiech).

O ulubionych nagraniach

Na pierwszym miejscu przypomnę płytę, o której już wspominaliśmy – „Porgy & Bess” Milesa Davisa i Gila Evansa, doskonałe aranżacje, cudowne wykonanie. Szkoda, że nia tu fortepianu, ale to nagranie jest moim pewniakim.

Bardzo lubie „Concert by the sea” Errola Garnera. On jest mistrzem, ogromnie pozytywna energia i myślę, że to jego najlepsze nagranie. Errol jest wyjątkowy, nikt nie gra tak jak on.

No i oczywiście Coltrane, nie potrafię wybrać jednej płyty, bardzo lubię nagrania live z lat 60tych.

Lubię tę energię, długie melodie, flow, brak ograniczeń. Nie jestem pewien które, ale było by to jedno z nagrań na żywo z lat 60tych.

Także, z koncertowych nagrań tamtych lad – kwintet Milesa Davisa z Shortere, Hancockiem, Ronem Carterem i Tonym Williamse. Za współgranie, za ogromną wyobraźnie, za wszystkie nowe rzeczy które zrobili, niesamowita grupa.

Na koniec, niech będzie Art Tatum – nie ma znaczenia co. To geniusz. ...no i Charlie Parker, Bil Evans, McCoy Tyner. Jest tylu wspaniałych muzyków. To jest cudowne w jazzie. I wciąż można odkryć kogoś nowego. Znam wiele nagrań i coraz trudniej znaleźć coś dobrego ale to wciąż możliwe.

Pamiętam, jako nastolatek jeszcze, w Bazylei, gdzie dorastałem, był sklep płytowy z winylami. Właścicielka wiedziała o muzyce wszystko, ja nic. Chodziliśmy tam z bratem a ona nam polecała – tu Sonny Rollins, tam ta płyta, tu inna.

Chodziliśmy tam wydawać nasze pieniądze a w każdą sobotę i za każdym razem to było jak nowe olśnienie, jakby nowy świat się przed nami otwierał. To był piękny okres, całe odkrywanie muzyki. Czasami szkoda, że ten czas minął, przynajmniej trochę. Ale wciąż można odkrywać wiele nowych inspiracji.

PS

Rozmawialiśmy jeszcze trochę. O tym jak trudno wyrobić sobie dziś reputacje na jazzowej scenie, o kilku ulubionych muzykach (Jason Moran). Michael starał się również przypomnięć imię saksofonisty z Litwy, którego słyszał na koncercie w Wilnie.

O planach tria (nowa płyta we wrześniu, nagranie studyjne, kompozycje własne). O polskich zupach, zwłaszcza żurku.

O tym jak koncert Prime Time Ornette’a Colemana był jednym z najlepszych i najdziwniejszych jakie widział.

O tym, że muzyka Cecila Taylora zawiera jedne z najbardziej rozbudowanych struktur jakie pojawiły się kiedykolwiek, czy to w muzyce komponowanej czy improwizowanej. O tym, że preferuje uporządkowaną strukturę nad improwizacje free.

Mam szczerą nadzieję, że będzie szansa wrócić to tej rozmowy i tych tematów  przy innej okazji.