Kin: więzy krwi - rozmowa z Patem Metheny

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Zacznijmy od wizualnej strony Twojego albumu. Tytuł zawiera znak graficzny - dwie strzałki wskazujące przeciwne kierunki. Okładkę pokazałeś najpierw jako animację. Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem skojarzyła mi się ze słynnym zdaniem Gertudy Stein: pisarz powinien pisać oczami a malarz malować uszami.

Pat Metheny: Lubię słowo „kin” (pokrewieństwo), tak jak lubię słowo „unity” (jedność). Te dwa pojęcia są dla mnie w pewien sposób powiązane. Kin wiąże się z pochodzeniem, rodzinnymi czy plemiennymi więzami krwi. Więc po pierwsze jesteśmy grupą muzyków, tworzoną przez ludzi z bardzo różnych środowisk, a jednocześnie jest między nami szczególna wieź. Także z muzycznego punktu widzenia słychać tu łączność ze wszystkim tym, co robiłem do tej pory. Wydaje mi się, że ten album wskazuje nowe kierunki, w których możemy podążać. I między innymi to symbolizują te dwie strzałki. Pracując nad tym materiałem myśleliśmy też o naszych muzycznych przodkach - kto jest moim mistrzem kompozycji czy gry na gitarze. Mamy też świadomość tego, że jesteśmy już protoplastami dla tych, którzy przyszli i przyjdą po nas. Choć nad tym staramy się za dużo nie zastanawiać. Jedno jest pewne: wskoczyliśmy do tej rzeki w jakimś miejscu, w jakiejś chwili, ale jasne jest, że ta rzeka płynęła wcześniej i będzie płynąć dalej.

Unity Band - nasza poprzednia płyta, tak jak opowiadałem Ci poprzednio - była pewnym nawiązaniem do tego, co powstało na płycie „80/81”. Musiałem czekać dobrych 30 lat by pojawił się taki gość jak Chris Potter i zainspirował tak jak [Michael] Brecker czy Dewey [Redman] do napisania tego rodzaju muzyki. Powstała fajna płyta a potem wyruszyliśmy w trasę. Trasa była pokaźna - przeszło 120 koncertów. Wiesz, prowadzę zespoły już od ładnych paru lat - czasem zdarza się tak, że między pewnymi ludźmi zawiązuje się innego rodzaju więź, która prowadzi między innymi do tego, że razem stają się lepsi niż suma talentów każdego z nich. Tak stało się bez wątpienia w tym zespole. Udało się zawiązać doskonale wyważoną grupę ludzi. Radość i ekscytacja ze wspólnego grania wzrastała z każdym kolejnym wieczorem - aż do ostatniego koncertu na naszej trasie. I zupełnie serio, gdy trasa dobiegła końca było nam przykro… To był kapitalny rok. Dla każdego z nas było jasne, że nie można tego tak zostawić - choć oczywiście każdy z nas ma na głowie milion innych spraw. Chris [Potter] ma swój własny skład, Antonio [Sanchez], oprócz tego, że gra w innych moich składach też pracuje nad własną muzyką. Podobnie Ben [Williams]. Ale wszyscy uznaliśmy, że Unity Band jest czymś w co warto zainwestować swój czas. Powiedziałem ok, bierzemy kalendarze i zaznaczamy sobie na czerwono rok 2014.

Chciałem nagrać album, który da mi pretekst do napisania muzyki jeszcze bardziej otwartej, tego rodzaju co na płycie „Secret Story” czy „Orchestrion”. Nie chciałem pisać materiału tylko po to, by posłużył później za oś do improwizacji. Zależało mi na stworzeniu form w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa - na stworzeniu płaszczyzny do ciągłego rozwoju, rozbudowywania opowieści. Choć oczywiście wcześniej podążałem w tym kierunku, jednak z tyłu głowy wciąż miałem dość zamknięty świat tria czy kwartetu. Wyjście z tego pudełka było fajnym wyzwaniem. Chciałem też sprawdzić czy uda nam się stworzyć… zupełnie inny zespół niż ten na „Unity Band” - stąd też wynikła zmiana nazwy [na Unity Group]. Wiedziałem też, że chcę poszerzyć skład. Myślałem, że potrzebują dwóch muzyków.

i tu wchodzi Giulio Carmassi?

Dokładnie… Zupełnie niespodziewanie zadzwonił do mnie znakomity nowojorski basista Bill Lee i  mówi: Jest nowy koleś w Nowym Jorku, którego powinieneś posłuchać, bo jego życiowym celem jest bycie w twoim zespole. Pytam więc: na czym on gra? Coż - słyszę w słuchawce - jest pianistą, ale także śpiewa. Gra też na tenorze, alcie, trąbce, puzonie, klarnecie, flecie, wiolonczeli… Mówię: co?! A Bill na to, że to nie żart i że ten gość naprawdę potrafi na tym wszystkim grać. To nie jest gość w typie improwizatora-solisty - to po prostu bardzo dobry muzyk. Zainteresował mnie. Nie potrzebowałem kolejnego solisty. Mam z przodu Chrisa [dosadny znak przestankowy zaczynający się na literę f.] Pottera. Jest Ben i Antonio - nie potrzebuję nowego improwizatora. Przydałby mi się za to ktoś, kto zdołałby poszerzyć naszą muzyczną paletę. Spotkaliśmy się, pograliśmy. Rzeczywiście okazał się świetnym, czujnym i wyrazistym pianistą. A do tego potrafi robić całą masę innych rzeczy.

Chciałem też użyć instrumentów orchestrionowych a także - czego nie robiłem dotąd w moich zespołach - elektroniki, która była częścią mojego życia przez ostatnie 30 lat. No więc tak to się wszystko zaczęło.

Kiedy ostatnim razem rozmawialiśmy w Warszawie, trochę przez przypadek zapytałem Cię o Johna Zorna. Wyrażałeś się wtedy o nim ze sporym uznaniem, ale ani słowem nie zająknąłeś się o waszej wspólnej płycie, nad którą musiałeś już wtedy pracować. Postanowiłem więc poświęcić resztę mojego życia na to by odgadnąć jaki będzie Twój kolejny projekt - bo wiem, że i tak mi nie powiesz….

[śmiech] Wiesz… Rzeczywiście wtedy pracowałem już nad tym materiałem, ale na swoją obronę powiem, że nie wiedziałem jeszcze co z tego wyniknie. Serio. Wtedy jeszcze nawet nie rozmawialiśmy z Johnem twarzą w twarz. Korespondowaliśmy. Ustaliliśmy, że siądę, nagram to, zmiksuję, wyślę mu i jeśli mu się spodoba to świetnie, a jeśli nie - to i tak było fajnie. Szczęśliwie płyta bardzo mu się spodobała i ja też mam do niej szczególnie ciepły stosunek. No ale chyba Ci przerwałem…

Ciekaw jestem czy wykonywanie własnej muzyki jest dla Ciebie sprawą fundamentalną? Pomyślałem sobie, że nie pisałeś dotąd muzyki dla grup takich jak np. Bang On A Can. Czy ta strona muzycznej działalności w ogóle Cię interesuje? Tego chyba jeszcze dotąd nie robiłeś?

To wymaga zupełnie innego rodzaju namysłu. W pewnym sensie jest to najprostsza rzecz do zrobienia. Choć nie chcę przez to umniejszać osiągnięć wielu znakomitych kompozytorów. Wiesz… daj Leili Josefowicz parę swoich nutek i będziesz brzmiał jak geniusz [śmiech]. Jeśli ktoś potrafi fenomenalnie grać, jego zadaniem jest sprawić by muzyka brzmiała niewiarygodnie. To samo można powiedzieć o gościach z Bang On A Can. Dostaję sporo propozycji by podjąć się takiego zadania, ale póki co, mając trójkę dzieci i sporo innych projektów, trasy koncertowe… By napisać coś takiego musiałbym poświęcić temu dobre 6 miesięcy. Nie jestem szczególnie szybki w pisaniu. Potrzebuję czasu by zdecydować czy to mi się podoba czy nie. Czy to naprawdę, naprawdę, naprawdę mi się podoba? Pracując nad każdą płytą średnio sześć utworów ląduje za burtą. Myślę, że gdyby przyszło mi pisać muzyką dla kogoś innego, byłoby jeszcze trudniej. Jest to na mojej liście, ale nie w najbliższej przyszłości.

[Rozmowa odbyła się 11 grudnia 2013]. Wczoraj dotarła do nas smutna wiadomość o śmierci Jima Halla. Straciłeś przyjaciela - i bardzo mi z tego powodu przykro. Z góry przepraszam za to pytanie, bo z pewnością wiele osób prosiło Cię o parę słów na jego temat. Jeśli chciałbyś uniknąć odpowiedzi - przyjmę to z godnością bo chyba najlepszym wspomnieniem Waszej relacji jest wasz wspólny album, którego słuchałem jadąc na nasze spotkanie. Ależ musieliście mieć frajdę z tego grania.

O tak, mieliśmy przy tym nagraniu masę frajdy. Właściwie zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Wiesz, poznałem Jima gdy miałem 15 lat, więc znaliśmy się 45 lat!

Jak to się stało?

Kiedy miałem 15 lat grałem już w klubach Kansas City i pracowałem. Był wtedy taki konkurs w Downbeat’cie - do wygrania był wyjazd na letnie warsztaty jazzowe. Pomyślałem, że powinienem się zgłosić - tak zrobiłem i wygrałem! To było bardzo ekscytujące, bo nie wiedziałem, że wygrałem aż do chwili gdy otworzyłem kolejny numer Downbeatu i znalazłem w nim swoje nazwisko! Nikt wcześniej do mnie nie zadzwonił - na szczęście miałem prenumeratę. Krzyknąłem: Mamo! Wygrałem! Pojechał na warsztaty, które prowadził Attila Zoller - węgierski gitarzysta. To był właściwie mój pierwszy kontakt z nauczycielem gitary. To było kapitalne. Attila mnie polubił, nauczyłem się od niego bardo, bardzo dużo. Pod koniec warsztatów powiedział, że powinienem pojechać z nim do Nowego Jorku i pokaże mi wszystko i wszystkich. W owym czasie moje podróże ograniczały się do Kansas City i Lee’s Summit. Nigdy nawet nie widziałem Oceanu. Powiedziałem o tym moim rodzicom. Chcesz pojechać gdzie? Z kim? - usłyszałem w odpowiedzi.

Ale Atilla mówił serio, przyjechał do mojego domu, porozmawiał z moimi rodzicami, przekonał ich i wreszcie wsiadłem do samolotu, poleciałem do Nowego Jorku i cały tydzień spędziłem w towarzystwie Atilli. Jeśli dobrze pamiętam, właśnie wtedy skończyłem 16 lat. Przez ten tydzień co wieczór chodziliśmy słuchać Jima w duecie z Ronem Carterem. Grali duet w maleńkim klubie przy 10th Avenue, który nazywał się „The Guitar”. Prawdziwa speluna. W owym czasie w Nowym Jorku trzeba było mieć koncesję na to by grać w klubie na perkusji - stąd duety gitara+bas były bardzo popularne. Przez ten tydzień poznałem Jima i jego żonę Jane. Atilla mnie przedstawił, byłem chłopakiem z Missouri, wielkim fanem i dobrze zapowiadającym się młodym gitarzystą. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Kilka lat później zacząłem grać z Garym [Burtonem] - dla mnie to było sporo czasu, ale dla kogoś takiego jak Jim, to była chwila. Spotykaliśmy się więc to tu to tam a czasami graliśmy razem koncerty, co dla mnie było zawsze wielkim przeżyciem. Żaden z nas nie nagrywał wcześniej duetu z innym gitarzystą - to całkiem trudne zadanie by zrobić to dobrze. A jak to mówił Jim, co było bardzo w jego stylu: Jeden gitarzysta to w większości przypadków za dużo. /śmiech/. W zupełności się z tym zgadzam. Dwóch gitarzystów to już zdecydowanie przesada. Ale jednak zrobiliśmy to. I się udało.

Dobrze ujął to Sonny [Rollins]: wszyscy kochali Jima. A nie ma wielu takich osób, co do których nikt nie ma wątpliwości. Herbie [Hancock] jest jeszcze taką postacią. Stevie Wonder. No i Jim. Niezależnie od tego z której jesteś „frakcji” - każdy ma do nich szacunek. 

Wspomniałeś magazyn DownBeat - czy kiedy zobaczyłeś swoją twarz na okładce z podpisem „Pat Metheny enters the Hall of Fame” rozpoznałeś na tym zdjęciu tego chłopca, który 45 lat wcześniej znalazł w tej samej gazecie swoje nazwisko?

To było rzeczywiście dość surrealistyczne przeżycie. Kiedy patrzę na te 60 nazwisk, które już są w tej alei sław, to jest trochę jak ze Strefy Mroku. Kiedy do mnie zadzwonili powiedziałem: co?! Mógłbym z łatwością wymienić Ci przynajmniej ze 100 osób, które powinny się tam znaleźć przede mną. To niewiarygodny zaszczy być znaleźć się w tym gronie.

Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na koncertach w Polsce!