Zamiast relacji - Ken Vandermark solo w Pardon To Tu

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Stanąć samemu na scenie i zawładnąć wyobraźnią innych – marzenie każdego twórcy śniącego o potędze kreacji, zdolnej na nowo budować światy, konstruować byty nowe, zaskakujące, kompletne i zadziwiające. Marzenie tyleż pociągające co niebezpieczne. Podejmowane od wieków z bardzo różnym skutkiem, odkrywające, jak mało co, kim się jest jako człowiek sztuki.

Że Ken Vandermark po takie marzenie sięgnie było chyba pewne. Kiedy to zrobił w końcu, to jednym ruchem wkroczył do grona tych najodważniejszych twórców i kto wie być może także tych najbardziej aroganckich. Było to 11 lat temu wraz z wydaniem płyty „Furniture Music”, cztery lata po tym jak opromieniła go sława laureata nagrody dla geniuszy Mac Arthura. Tym śmielszy był to krok, że płytę wypełniły wyłącznie jego własne kompozycje. Nie wsparł się utworami słynniejszych od siebie. Wielu z nich natomiast, tym szczególnie go inspirującym, złożył hołd specjalnymi dedykacjami. Od Petera Brotzamnna, Jacksona Pollocka po Samuela Becketa.

Od tamtego czasu, o ile pamiętam nie wydał kolejnej solowej płyty. Objawia się jednak od czasu do czasu, swojej publiczności na żywo, w towarzystwie swych flagowych instrumentów saksofonu barytonowego, tenorowego oraz klarnetu. Dlatego też, Vandermark solo to może być nie lada gratka, nawet u nas, w kraju, w którym słynny artysta bywa często i czuje się znakomicie. Może jednak stać się także szczególnym przyczynkiem do rozmyślań o Kenie Vandermarku i jego sztuce, tym bardziej że staje on przed nami sam, bez asekuracyjnej liny, podejmując ryzyko i biorąc na siebie wszelkie konsekwencje takiej decyzji. Zarówno te niosące blask, jak i te okrywające cieniem.

Wtorkowy koncert Vandermarka w Pardon To Tu przyniósł w moim odczuciu taki cień. Przywołał także czającą się we mnie od dawna myśl, że za światłem sławy, nagród i aplauzu być może wcale nie koniecznie kryje się tak bardzo totalny artysta, za jakiego zwykł uchodzić w oczach swoich wyznawców. Przyczynkiem do tych rozmyślań były szczególnie dwa utwory. Interpretacja słynnego „Love Cry” Alberta Aylera oraz sparafrazowanie parafrazy poematu „Brult” dokonanej przez Jaapa Blonka – awangardowego wokalisty i performera z Holandii. Blonk  sięgając po „Brutt” przypomniał ikonę poezji dadaistycznej, autora manifestu da da, Tristana Tzara. Vandermark wspominając Blonka zwrócił uwagę słuchaczy także i na to, że improwizacja to niekoniecznie domena tylko muzyczna i należąca wyłącznie do generacji twórców o jazzowym rodowodzie.

Dlaczego akurat właśnie te dwie interpretacje miałby mieć kluczowe znaczenie w perspektywie vandermarkowskiego solo? Otóż dlatego, że w moim odczuciu były chwilami prawdy odsłaniającymi jego muzyczną pozycję. I rzecz nie w tym, żeby poddać pod wątpliwość umiejętności gry bohatera koncertu, choć i o nich można byłoby pewnie trochę podyskutować. Nie w kategoriach umie czy nie umie, to byłby kompletny absurd, ale w kontekście tego czy aby na pewno jest tym prawdziwie wielkim mistrzem improwizacji zdolnym brać na siebie ciężar budowania kompletnego muzycznego kosmosu, z całą jego złożonością nie tylko architektoniczną, ale także emocjonalno-duchową.

Z pewnością Vandermark jest ogromnie pracowitym, ułożonym i rzetelnym twórcą, Jest również, co szalenie ważne i wcale nie powszechne, artystą skoncentrowanym, ogromnie pracowitym i pamiętającym, że muzyka to wielka dziedzina, która nie powstaje z próżni i nigdy nie jest od reszty świata wyabstrahowana. Słowem jest postacią, być może więcej niż tylko ze świata muzyki. To także człowiek, który swoją postawą wobec sztuki znakomicie o niej opowiada. Właśnie! Opowiada o niej swoją postawą, ale już niekoniecznie grą.

Bo przypomnieć poezję dadaistyczną Tzara, wielki song Aylera czy sztukę performerską Jaapa Blonka to jedno, czym innym jest natomiast przenieść pokrętną logikę konstrukcji dada, natchniony krzyk free jazzowego ducha oraz szaleńczo lodowatą precyzję wykonawczą Blonka na język własnego pomysłu artystycznego. Czym innym jest dać dowód swojej wiedzy, inspiracji i  horyzontu postrzegania rzeczy, czym innym dać świadectwo tej wielkiej kreacji, która świat znany i poznany układa w nową, zaskakującą swoją oryginalnością przestrzeń.

Czasem wydaje mi się, jakby w swoich rozmyślaniach o muzyce, Ken Vandermark, w jakiś tajemniczy sposób, ciągle nie był gotowy przekroczyć tej granicy ostatecznej i uczynić z muzyki wehikuł pozwalający podróżować wszędzie, z bezkarną swobodą, poza granice historii i konwencji albo najzwyczajniej nie był gotowy do końca się jako twórca odsłonić. I to może znowu jest kwestia wiary. Jego postawę nie trudno zrozumieć, nie sposób też jej nie cenić, ale w jego muzykę wciąż dość trudno mi uwierzyć.

Być może stanąć przed ludźmi samemu to dać im pełne przekonanie, że to co usłyszą to zaproszenie do lotu w niebo, a nie podróż do archiwum.