Wyimaginowany kwintet, czyli Adam Bałdych Imaginary Quintet w Studiu im. Lutosławskiego

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Ciekaw jestem, co Państwo pomyślelibyście sobie słysząc takie zdanie: „w piątek gra Bałdych, idziemy?”. Czy reakcja brzmiałaby: „pewnie, na Bałdycha zawsze!”, a może „hmmm, a z kim gra?” albo … „nie, kolejny raz już nie”? Po niezłej frekwencji na piątkowym koncercie w Studiu im. Lutosławskiego wnoszę, że najbliższa statystycznemu słuchaczowi polskiego jazzu jest odpowiedź pierwsza. Co więcej, po owacyjnym przyjęciu grupy przez publiczność, oklaskach na stojąco i dwukrotnym wywołaniu wykonawców do bisu, mam prawo sądzić że zdecydowana większość obecnych na sali umocniła się w swoim przekonaniu co do słuszności obcowania z muzyką Adama Bałdycha. Ja zaś, wyobcowany, utwierdziłem się w swoim zdaniu, że z projektem Imaginary polskiego skrzypka nie chcę mieć już nic wspólnego. Niestety.

Dlaczego niestety? Gdyż mam świadomość, jak wspaniały jest to muzyk. Jak wrażliwy, wirtuozowsko sprawny, o niezwykłym talencie kompozytorskim. Jakie ma za sobą, i z całą pewnością przed sobą, niezapomniane muzyczne spotkania. Nie dalej niż kilka tygodni temu słuchałem go występującego z triem Marcina Wasilewskiego w ramach Festiwalu Komedy – cóż to był za intrygujący, pełen niebanalnej treści wieczór! Sięgając pamięcią nieco dalej, równie ciepło wspominam jego kaliski koncert z Yaronem Hermanem. Dlatego właśnie tak trudno pogodzić mi się z faktem, że po raz drugi w ciągu ostatnich miesięcy – poprzednio miało to miejsce na niedawnym występie w Teatrze Roma – zespół Imaginary Bałdycha tak bardzo mnie zawiódł. Bo naprawdę, ile można, no ileż można wysłuchiwać tych przepięknych melodii, do tego jakże nienagannie wygrywanych; tych wykoncypowanych struktur, w których wszystko składa się na przyjazny dla ucha popularny muzyczny produkt?

Myślicie Państwo teraz na pewno: „O co ci, gryzipiórku, chodzi? Masz do czynienia z wybitnym artystą!” – ale cóż ja poradzę, że uporządkowane Bałdychowskie piękno jest dla mnie niczym wciskana mi na siłę słodka galaretka, pulchny muffin w czekoladzie na myśl o którym robi mi się niedobrze, albo ciepła pomarańczowa oranżada proponowana w upalny dzień. Nie lubię tego, że jego muzyka mnie nie zaskakuje, że nie ma w niej zgrzytów, oznak ryzyka, poszukiwań. Wszystko zostało odnalezione zawczasu i w tym, co słyszymy na koncercie, nie ma miejsca na wyjście poza opracowaną, sterylną formułę.

Przejawem tego było choćby to, jak Bałdych potraktował swoich muzyków. Uprzywilejowaną pozycję zajmował Paweł Tomaszewski za fortepianem, którego partii solowych – obok lidera – przewidzianych było najwięcej. To nie dziwi, bo między tymi artystami zauważalna jest nić szczególnego porozumienia, o czym można było się przekonać słuchając wykonanej przez nich w duecie kompozycji „Asta” Larsa Danielssona. Pozostali muzycy zostali jednak sprowadzeni do roli akompaniatorów, co smuci, gdy ma się na względzie że na saksofonie grał nie kto inny niż Maciej „Kocin” Kociński, na kontrabasie Michał Kapczuk, a na perkusji Krzysztof Szmańda. Nie rozumiem takiego niesprawiedliwego rozłożenia akcentów w tej grupie; ile w niej było improwizatorskiego potencjału, który poszedł na marne!

Ale cóż po moim niezadowoleniu, skoro większość słuchaczy była zachwycona, a moje pokątne narzekania przyjmowane były jak bełkot pomyleńca? Ja jednak wiem swoje, a ci, którzy podzieliliby moje zdanie… po prostu świadomie darowali sobie piątkowy koncert.