Tomasz Stańko. Listy Chopina – Improwizacje w Filharmonii Narodowej.

Autor: 
Beata Wach
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina (slider)
Tomasz Stańko ma już w swoim dorobku nie jeden projekt związany z jazzową aranżacją muzyki Chopina. Wystarczy tylko wspomnieć nagraną z Leszkiem Możdżerem płytę „Chopin-Impresje” czy udział w festiwalu „Chopin i jego Europa” w 2007r. z pianistą Makoto Ozone. Nie było więc zaskoczeniem wystąpienie trębacza na jubileuszowej 10. edycji Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego „Chopin i jego Europa” w Filharmonii Narodowej. Tym razem jednak nie mieliśmy do czynienia z jego jazzowymi aranżacjami chopinowskich kompozycji lecz improwizacją wywodzącą się wprost z korespondencji poety fortepianu.
 
W minioną sobotę Tomasz Stańko wystąpił ze swoim zespołem w składzie: Marcin Wasilewski (fortepian), Arild Andersen (kontrabas), Olav Louhivuori (perkusja). Dla Louhivuoriego, perkusisty z Finlandii, nie było to pierwsze spotkanie z polskim romantycznym kompozytorem. Miał już okazję cztery lata temu grać kompozycję Chopina w autorskim jazzowym opracowaniu Tomasza Stańki w ramach tego samego festiwalu. Myślę, że o Marcinie Wasilewskim nie trzeba przypominać, wszak wiadomo, że przez lata był członkiem formacji Tomasz Stańko Quartet. Odbyte w tym czasie trasy koncertowe i rejestracja płyt dla ECM, zrobiły swoje. Muzycy doskonale się rozumieją. Dodatkowym atutem koncertu był Norweg Arild Andersen od lat uchodzący za najlepszego kontrabasistę w Europie. Również ze stajni ECM, dla której nagrał ponad 20 albumów m.in. z Billem Frisellem czy Paulem Motian. Z Tomaszem Stańko znają się nie od dziś. No cóż, można byłoby rzec skład idealny.
 
Rzeczywiście był spójny. Ze sceny płynął melodyjny jazz. Spokojny, nostalgiczny i to, co w kompozycjach Tomasza Stańko wielu lubi najbardziej, refleksyjny liryzm. Było tajemniczo melancholijnie. Ale nie tylko. Momentami w muzyce pojawiał się jakiś „chochlik”, który łamał  ten zadumany klimat, nawet prowokował do poruszania się w jej rytm. Niektórzy temu ulegli, ciała delikatnie zaczęły się bujać i dłonie niepostrzeżenie wybijały rytm o uda. Tylko po to, by za chwilę ponownie znieruchomieć w zadumie. Nie czułam jednak w tej muzycznej propozycji rozmachu czy śmiałości. Wszystkie elementy były na miejscu, takie jak trzeba, mocno osadzony bas, brzmienie fortepianu nadające lekkości, ale i pewnego wyrafinowania, soczysta perkusja i scalający dźwięk chropowatej trąbki. Ale nie czułam tej charakterystycznej dla Tomasza Stańki improwizacyjnej żarliwości, tego pójścia o krok dalej i jeszcze dalej w improwizacyjną nieskończoność. Dlaczego?
 
Może winna temu była formuła tego wydarzenia? Kanwę muzycznej improwizacji stanowiły listy Chopina, których fragmenty, o czym celowo na wstępie nie wspomniałam, czytał na scenie świetny aktor Andrzej Chyra. Niestety, to połączenie koncertu z czytaniem wydaje mi się za każdym razem karkołomnym zabiegiem. Chyba nigdy jeszcze nie wyszedł on nikomu na dobre, bo ani to koncert, ani recytacja. Takie ni to ni owo, najbliżej jednak akademii ku chwale. A jeżeli już, to dobrze byłoby, aby znalazł się reżyser, który nadałby temu (no właśnie, czemu? koncertowi? spektaklowi? widowisku?) właściwy sznyt i wymiar. Może wtedy byłoby po raz pierwszy inaczej, a nie tak jak zawsze. 
 
Na zakończenie tylko dodam, że publiczność była zadowolona. W trakcie oklaskiwała muzyków, którzy jak najbardziej na to zasługiwali. Od mniej więcej połowy tego wydarzenia oklaski zaczął zbierać i Andrzej Chyra. Nie dało się ukryć, że ma na sali jakiegoś. wiernego fana, na którego zawsze można było liczyć. Widowisko się zakończyło. Ukłony, kwiaty, wielki aplauz i bis, oczywiście. Bis muzyczno-słowny jednocześnie. Hm... i ta kombinacja chyba okazała się być najlepszą.