Purusha w Nie Zawsze Musi Być Chaos

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Mający swą siedzibę przy Marszałkowskiej 19, klub o wdzięcznej nazwie Nie Zawsze Musi Być Chaos powoli, małymi kroczkami, lecz konsekwentnie buduje swą renomę, jako miejsce przyjazne muzyce improwizowanej (i nie tylko). Wtorkowy występ stołecznego trio, o równie wdzięcznej, lecz enigmatycznej nazwie Purusha, to kolejna demonstracja radosnego faktu, który głosi, że warszawska scena wzbogaciła się o interesującą, nową – tym razem już dosłownie – scenę.

Purusha to kryptonim, pod którym ukryli swe nazwiska znani i uznani już młodzi reprezentanci muzyki improwizowanej – Paweł Postaremczak, Paweł Szpura i Wojciech Traczyk. Klasyczne free jazzowe trio, aż chciałoby się rzec. Nazwa w przypadku klubu z Marszałkowskiej ma charakter znaczącej, lecz przewrotnej – scena na czas występu Purushy ulokowana została w bezpośrednim sąsiedztwie drzwi wejściowych, przez co muzyka wręcz zagradzała wejście do środka. Interesujący zabieg, który początkowo wydał mi się nieco – no właśnie – chaotyczny, okazał się w rzeczywistości pomysłem trafionym, nadającym sytuacji koncertu kolejnego wymiaru.

Choć akurat w tej konfiguracji widziałem muzyków po raz pierwszy, to ciężko mi było wyzbyć się wrażenia swoistego déjà vu– również w przypadku muzyki sensu stricte, jak i osób zgromadzonych na widowni. Trio free jazzowe to specyficzny rodzaj składu, mniej konceptualny, to bardziej organiczne medium mające za zadanie być nośnikiem dla poszczególnych muzycznych osobowości, wypowiadających się w formule szalenie otwartej, niemniej stawiającej pewne granice. Jeśli tak byśmy popatrzyli na Purushę (?), to rzeczywiście jest to skład zrzeszający muzyków charakterystycznych, z których każdy dysponuje oryginalnym brzmieniem.

W przypadku trio suma talentów, w wersji idealnej, powinna nieść nową jakość. Niestety nie żyjemy w świecie idealnym, jednakże patrząc na występ z perspektywy całości można śmiało powiedzieć, że paleta muzycznych barw, które zespół zaprezentował – od szalonej, ekspresyjnej zawieruchy do wyciszonych sekwencji, pełnych napięcia i melancholii – imponowała. Zgranie, czemu zważywszy na powiązania środowiskowe trudno się dziwić, nie pozostawiało wiele do życzenia, natomiast chemia między muzykami była już z pewnością efektem podobnego myślenia o muzyce jako takiej i łatwości odnajdywania się w sytuacji wspólnej improwizacji. Sekcja rytmiczna, Traczyk i Szpura, rozmaicie wyznaczała dźwiękowe ramy, w których nurkować mógł Postaremczak na wiele różnych sposobów. Gęsta perkusja i horyzontalne brzmienie kontrabasu, najczęściej pociąganego smyczkiem, były nie tyle tłem, co równorzędnym partnerem dla saksofonu. Dawno nie słyszałem Postaremczaka grającego bez asysty innego instrumentu dętego i muszę przyznać, że pasja, z jaką muzyk zagospodarowuje koncertowy czas meandrycznymi, intensywnymi solówkami została wzmocniona, a siła rażenia brzmienia saksofonu rodem z drugiej połowy lat 60 robi wrażenie niekiedy piorunujące. Jednocześnie dęciak dawał pozostałym instrumentom dość dużo przestrzeni, dzięki czemu nie zdominował charakteru występu, a partie perkusji i kontrabasu miały szanse na samodzielne prowadzenie narracji.

Dużą zaletą był dla mnie brak nagłośnienia, który w efekcie świetnie wpłynął na akustyczne walory występu – niedoskonałe, lecz pasujące stylistycznie do charakteru muzyki, również wymagające na muzykach większego wyczucia. To ostatnie było najlepiej osiągnięte w drugiej części koncertu, którą wypełniła muzyka bardziej wyciszona, choć w dalszym ciągu niezwykle emocjonalna i niepozbawiona ciekawych niuansów.

Koncert Postaremczaka, Szpury i Traczyka był na tyle dobry, że chętnie sięgnę po debiutancką płytę tria, która, jak głoszą plotki, ma zasilić katalog labelu o charakterystycznych okładkach. Zatem wizyta w Chaosie była dla mnie przeżyciem zadowalającym, które pozwoliło mieć nadzieję, że Warszawa oprócz Pardon To Tu, Powiększenia i Eufemii wzbogaciła się o kolejny adres, którego znakiem szczególnym będą nietuzinkowe koncerty muzyki improwizowanej. Tylko się cieszyć.