Nowa Muzyka Żydowska - podsumowanie festiwalu

Autor: 
Kajetan Prochyra

Za nami 5 edycja festiwalu Nowa Muzyka Żydowska. Całkiem na miejscu okazuje się być tu terminologia ślubna - 5 wspólnych lat to rocznica drewniana. I coś jest tu na rzeczy, bo tegoroczne koncerty były dowodem na stabilizacje, swoiste umocnienie, uformowanie twardych i trwałych podstaw gatunku nowej muzyki żydowskiej na polskiej scenie muzyki kreatywnej.

Jak co roku festiwal otworzył koncert w Synagodze im. Nożyków. Jego bohaterem był poznański trębacz Maciej Fortuna, który właśnie na Nową Muzykę Żydowską zaplanował premierę swojego najnowszego projektu „Zakhaar”. Kompozycje, oparte o tradycyjne melodie żydowskie, jak „Oifn Pripitchick” czy „Yossel Yossel” posłużyły za pretekst do jazzowej i - jak sugeruje nazwa grupy - ethno-jazzowej improwizacji. Czyli, można by rzec: klasyk.

Nieklasyczne jest tu jednak instrumentarium: za bębnami spokojnie siedzieć mógł Bartłomiej Oleś, podczas gdy pozostali, stojący w bimie, członkowie kwartetu co i raz zmieniali instrumenty: Jakub Skowroński klarnet basowy i saksofon tenorowy, Piotr Banyś puzon i akordeon a leader - Maciej Fortuna - trąbkę i sakshorn.

Brzmienie było więc wielobarwne, choć przyznać trzeba, że w tym akustycznym koncercie w synagodze trudno było dosłyszeć szczegóły tej kolorowej palety - zwłaszcza klarnetu i perkusji.

Czy była to NOWA muzyka żydowska? Niekoniecznie. Nowi byli tu - nie licząc doświadczonego choćby w projektem Sefardix Bartłomieja Olesia - wykonawcy, i to z pewnością cenny wkład w rozwój tej muzyki. Przez 5 lat festiwal pod wodzą Mirona Zajferta przyzwyczaił nas jednak do większej dawki eksperymentu i gry z konwencją. Bezdyskusyjnie znakomitemu Maciejowi Fortunie i jego zespołowi zabrakło tego wieczoru luzu w podejściu do własnych kompozycji - ale to przecież prawo premiery. Z czasem z pewnością pojawi się w tej grupie więcej zabawy i improwizacji w ramach napisanych form.

Drugi dzień festiwalu zapowiadał się na wieczór najmocniejszy i tak też było. W pierwszej odsłonie na scenie pojawił się Wacław Zimpel Quartet - znany z albumu „Stone Fog” skład klarnecisty z Krzysztofem Dysem przy fortepianie, Christianem Ramondem na kontrabasie i Klausem Kugelem za zestawem perkusyjnym. Koncert ten przyniósł mi nie lada zaskoczenie. Otóż Wacław Zimpel gra jazz. Choć może sam nazwałby to muzyką ludową. A wszystko to za sprawą XII-wiecznych partytur Obadiasza Neofity. Zaskakujące jednak pozostało miękkie, melodyjne brzmienie kwartetu. Ogień, do którego przyzwyczaił nas - a młodszych muzycznym doświadczeniem fanów, nauczył słuchać - Wacław Zimpel ustąpił miejsca nastrojowi a nawet balladzie. Bardzo chciałbym usłyszeć ten projekt, już dziś zatytułowany „Radiance”, na płycie. Wymaga on zdecydowanie uważnego wsłuchania - dosłyszenie niuansów przełożenia muzyki średniowiecza na język muzyki kreatywnej XXI wieku.

Drugi tego wieczora koncert - premiera projektu specjalnego „Rywa” Gaby Kulki - anonsowano jako najważniejsze wydarzenie festiwalu. I istotnie, od pierwszych chwil na scenie klubu Palladium wokalistka była prawdziwą gwiazdą - w jak najlepszym rozumieniu tego słowa. Nawiązywania i utrzymywania kontaktu z publicznością powinni się uczyć od niej właściwie wszyscy artyści naszej kreatywnej sceny. Najważniejsza była jednak muzyka - kompozycje napisane do wierzy łódzkiej poetki języka jidisz, napisane na kwartet złożony w całości z improwizatorów. Gabie Kulce towarzyszyli perkusista Robert Rasz, basista Wojtek Traczyk oraz po raz drugi tego wieczora, na klarnecie Wacław Zimpel (kadrowo było to więc trio Zimpla znane z płyty The Light).

Można by rzec, że był to wzorowy koncert nowej muzyki żydowskiej. Sztuka kultury jidisz posłużyła za pretekst do stworzenia zupełnie nowej, nowoczesnej, a przy tym bardzo charakterystycznej dla estetyki Gaby Kulki muzyki. Nie było w niej bodaj żadnych nawiązań do żydowskiego śpiewnika - liturgicznego czy świeckiego. Wysłuchaliśmy dźwięków nowych, wielobarwnych i ujmujących. W tym sensie podobna filozofia towarzyszyła temu projektowi, co ubiegłorocznej premierze - „Preparing to dance” kwintetu Michała Górczyńskiego Malerei/Goldstein/Masecki.

Tu również warto trzymać kciuki, by „Rywa” wyruszyła w trasę koncertową, zakończoną płytową rejestracją.

Trzeci dzień miał charakter najbardziej klubowy. Na scenie Palladium publiczność hipnotyzował zespół Daktari. Muzyka kwintetu trębacza Olgierda Dokalskiego swobodnie przenosi akcenty z mocnej dętej sekcji na noisowe wycieczki gitarzysty Mirona Grzegorkeiewicza, któremu na instrumentach elektronicznych i basie towarzyszy w nich Maciej Szczepański.

Po przerwie zabrzmiała muzyka prosto z Izraela. Skrzyżowanie chasydzkiej melodyki z rytmami rock’n’rolla i surf-rocka zaprezentowała grupa Boom-Pam. I choć zabawy przy dźwiękach pulsującej tuby nikt zebranej pod sceną publiczności nie odbierze, w głowie może zaświtać pytanie czy w Izraelu powstaje dziś prawdziwie nowa muzyka żydowska, czy przypadkiem dla fermentu prawdziwie oryginalnych i świeżych pomysłów nie jest potrzebny dystans - taki, jaki mają odkrywający na ogół dopiero żydowską tradycję polscy muzycy?

 

Finał w Muzeum Historii Żydów Polskich przyniósł dwie koncertowe premiery dwóch odnowicieli żydowskiej tradycji w Polsce - gitarzysty Raphaela Rogińskiego i akordeonisty Jarosława Bestera.

Ten pierwszy przywiózł do Warszawy swój polsko-izraelski zespół Catha Edulis - kwartet tworzony z perkusistą Pawłem Szpurą oraz wokalistami: grającym na klarnecie i instrumentach perkusyjnych Arielem Nahunem oraz siedzącym za elektrycznym instrumentem klawiszowym Noamem Enbarem.

Podobnie jak dwa dni wcześniej Wacław Zimpel, tak i Raphael Rogiński wprowadził swoich fanów w inny muzyczny świat. Dźwięki jego gitary podporządkowane były melodiom wyśpiewywanym przez gości z Izraela. Założeniem projektu była podróż śladami muzycznych nomadów - Żydów z Jemenu, protoplastów bluesa z Afryki i wszystkich muzycznych wagabundów między nimi. Muzyka krążyła między tradycyjnymi pieśniami a transową estetyką bliską The Doors. Catha Edulis to wszak jemeński narkotyk, którego celem jest ukojenie nerwów przyjmującego go delikwenta.

W drugiej części wieczoru na scenie pojawił się Jarosław Bester, twórca słynnego Cracow Klezmer Band (obecnie Bester Quartet), pierwszego polskiego zespołu, którego muzyka trafiła do wydawnictwa Johna Zorna Tzadik. Tym razem jednak swój macierzysty kwartet akordeonista zamienił na kwartet smyczkowy Neo Quartet dopraszając jeszcze klarnecistę Marcina Malinowskiego. Kompozycja zatytułowana została "Paradisus Judaeorum" - żydowski raj.

Przyznać trzeba, że kameralistyczna strona nowej muzyki żydowskiej przypadła do gustu zebranej w Muzeum publiczności. Mi jednak w tym utworze zabrakło do szczęścia odrobiny przestrzeni. Neo Quartet wykorzystany był w nim właściwie jedynie jako akompaniator dialogu jaki rozgrywał się między akordeonem a klarnetem. Niemal przez cały utwór smyczki były jednym ciałem. A przecież wewnątrz samego kwartetu dało się zbudować wiele intrygujących muzycznych relacji. Brakowało mi w tej propozycji wykorzystania osiągnięć współczesnej kameralistyki. Bester postawił jasno na brzmienie, które wprost kojarzy się z muzyką żydowską i w nim bezpiecznie osadził swój utwór. Dla mnie nieco zbyt bezpiecznie.

Z piątej edycji festiwalu Nowa Muzyka Żydowska wiemy więc jasno, że rozwijać tę dziedzinę można także bez konieczności czerpania z hasydzkich pieśni i ikonicznego śpiewnika Mosze Bergowskiego. Można sięgać dalej - tak w czasie, jak i w przestrzeni. I właśnie te podróże przynoszą znaleziska najciekawsze. Cenne jest też to, że właśnie polscy artyści mają w tym niezwykłym muzycznym odrodzeniu swój wielki udział. Miron Zajfert - dyrektor i twórca Nowa Muzyka Żydowska - kolejnymi edycjami festiwalu daje jasny sygnał, że ekspedycja w poszukiwaniu nowej muzyki żydowskiej pozostaje procesem otwartym.