Nie do wiary – Paul Lytton i Nate Wooley

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Absolutnie wyjątkowy wieczór zgotowali nam Paul Lytton i Nate Wooley w ostatni wtorek w warszawskiej klubokawiarni Pardon, To Tu. Mistrz bezsprzeczny i bezsprzeczny wirtuoz – i starszy, perkusista, i młodszy, trębacz. Przez większość występu grali nie za głośno. Nie było  melodii, nie było akordów, nie było harmonii, nie było nawet rytmu. Żadnej muzyki konkretnej, żadnej idei, żadnego dada, punku nawet. Żadnego gatunku, żadnej epoki. Ci muzycy mają taką znajomość materii, w której tworzą, że nie potrzebują zewnętrznego kontekstu. I to jest w nich wyjątkowe.

Nie cierpię streszczania koncertów w zdaniach: zaczął powoli, tamten dołączył, potem muzyka wybuchła, potem ucichła, a już w entej minucie to był armagedon i klub prawie wybuchł, ale ten kataklizm okazał się zapowiedzią jedynie prawdziwej ekstazy – i tak do zaśnięcia, bo przecież... i tak tego nie usłyszymy.

I jak tu niby streścić, co zagrali Lytton i Wooley? Jeden szurał, a drugi gulgotał? Jeden ślizgał się po różnych częściach instrumentu, a drugi w niego stukał? Jeden zgiął się wpół ku ziemi i zastygł w szumieniu, a drugi przydzwonił czymś ciężkim w hi-hat i wciągnął dźwięk na niebotyczną długość jedynie powietrzem poruszając? No, tak robili. Słyszycie to?

 

Lytton i Wooley zagrali muzykę nie do opisania. Wydawali brzmienia, których pochodzenia czasem trudno było się doszukać, chociaż Pardon niewielki, człowiek blisko siedział muzyków i widzieć mógł, to jednak nie zawsze zdołał dostrzec. Nie wydawali tych dźwięków ani z trąbki, ani z perkusji. Wydawali je, skąd chcieli. Żaden z nich nie traktuje instrumentu konwencjonalnie. Ale: niech to nie zmyli. Nie robią z tego muzycznego "tematu", nie zasłaniają się też konceptualizmem. Są kompletnie odrębni w swoim porozumieniu.

Nie widzieli się ze sobą długo, koncert w P,TT był pierwszym po przerwie. A byli w doskonałej – i nie ma tu żadnej przesady – symbiozie. Ale nie w żywiołowym improwizatorskim transie, podskórnym pulsie, wspólnej energii, wylewającej się na widowni. Nie. Grali mało, z oszałamiającą precyzją, często na granicy percepcji, czasem zaskakując znienacka ryknięciem. Grali intensywnie, lecz zarazem tak delikatnie, że widownia, jak rzadko, wyczekała wiele sekund na końcowe wybrzmienia utworów, nie od razu zamykając je oklaskami.

Na końcu wyprosiliśmy zabawny bis: najkrótszy bis świata, dwa dźwięki. Okazało się, że Wooley ma złamany kciuk. Nie do wiary był ten wieczór.