MIsterium transowej improwizacji - Natural Information Society & Mikrokolektyw w Cafe Kulturalna

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Bardzo lubię specyficzny klimat stołecznej Cafe Kulturalna. Atmosfera przywołuje, nieznane mi z racji wieku, wczesno PRL-owskie elitarne kawiarnie, zakorzenione jednocześnie wciąż w przedwojennej tradycji. Ciężko dziś znaleźć w Warszawie bardziej odpowiednie miejsce do grania jazzu, niż gmach na którego tle w Niewinnych czarodziejach grał w klasy sam Krzysztof Komeda. Wchodząc do gmachu PKiN człowiek zostaje przeniesiony w czasie, który niejako został w tym miejscu zahibernowany. Scena umieszczona niekonwencjonalnie, w pewnym sensie pomiędzy stolikami, potęguje bezpośredniość kontaktu z muzyką, tak istotną w przypadku małych, klubowych koncertów.

Osoby przebywające w Warszawie w dniu 7.03.2013, zaliczające się do wąskiego, aczkolwiek wciąż pączkującego grona entuzjastów muzyki improwizowanej, zostały postawione w trudnej sytuacji. Stołeczna scena zadbała o klęskę urodzaju, pozwalającą tego dnia na wybór z co najmniej kilku wydarzeń z kręgów około jazzowych. Z radością muszę przyznać, że podobne sytuacje zdarzają się dzięki Bogu coraz częściej, choć stawiają melomanów na niewdzięcznej pozycji osiołka, któremu to w żłobie dano...

To, że mój wybór padł akurat na skład Josha Abramsa w żadnej mierze nie było dziełem przypadku. Będąc szczęśliwym uczestnikiem ostatniego koncertu Natural Information Society w Powiększeniu, zaznałem prawdziwie pasjonującego muzycznego doświadczenia, fantastycznej przygody, misterium transowej improwizacji. Mówiąc wprost, był to dla mnie jeden z piękniejszych koncertów zeszłego roku. Biorąc pod uwagę tak wzniosłe pokłosie mojego ostatniego zetknięcia z muzyką Abramsa, bez chwili wahania pognałem na późny czwartkowy koncert do Kulturalnej.

Już na wejściu układ klubu przypomniał mi jak piękną wartością dodaną jest umiejscowienie sceny w centralnej, nieodgraniczonej niczym przestrzeni (choć dźwiękowiec prawdopodobnie nie był tym faktem aż tak zachwycony). Jednym słowem oprócz koncertu można było zaznać niemal półgodzinnej próby dźwięku, tyleż satysfakcjonującej, że niejednokrotnie zdawało mi się, że już jestem świadkiem właściwego koncertu. Dla formalności: Joshua Abrams jest jedynym znanym mi muzykiem grającym, na poziomie wirtuozerskim, na egzotycznym, afrykańskim instrumencie guimbri, przypominającym z wyglądu stare, drewniane wiosło wzbogacone o pudło rezonansowe i trzy struny. Pod względem brzmieniowym guimbri chyba najbardziej przypomina kontrabas (pierwszy instrument Abramsa, również obecny na koncercie) jednak o dźwięku głębszym, soczystszym, obdarzonym hipnotyczną barwą. Podobno instrument ten wykorzystywany był w leczniczych obrzędach muzyków Gnawa. Projekt Natural Information Society stanowi adaptację guimbri do świata jazzu i improwizacji. Tym samym instrument jest niejako filarem całego przedsięwzięcia, które może się poszczycić już dwoma studyjnymi albumami, nagrywanymi wraz ze śmietanką chicagowskiej sceny. Prawdopodobnie jedynym mankamentem Natural Information Society jest udostępnianie swej muzyki tylko w formie nagrań winylowych, co w oczywisty sposób zawęża jej dostępność, dla osób nie dysponujących sprzętem.

Jak już wspomniałem koncert Josha Abramsa był drugą wizytą muzyka w Polsce. Podobnie jak za pierwszym razem w roli zespołu asystującego artyście pojawił się polski Mikrokolektyw, duet którego przedstawiać nie trzeba, wszak zdąży jeszcze wykąpać się w słowach ogromnego uznania w dalszym ciągu tej relacji. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zarówno Natural Information Society, jak i panowie z Mikrokolektywu zdążyli od poprzedniego koncertu w Powiększeniu wzbogacić swą dyskografię o kolejne albumy, dzięki czemu znakomita większość muzyki na koncercie była materiałem premierowym.

                Gong. Rytmiczne uderzenia w metalowy talerz rozpoczęły muzyczną ucztę, która z każdą minutą przemieniała się w coś na kształt hipnotycznego misterium dźwięków. Po chwili do Lisy Alavarado, muzycznej i życiowej towarzyszki Joshuy, grającej głównie na fisharmonii, zaczęły dołączać kolejne instrumenty. Pierwszy z dźwiękiem gongu splótł się Abrams, wygrywając zapętlony, melodyjny, rytmiczny motyw na guimbri. Następnie Kuba Suchar zaczął nadawać efemerycznym dźwiękom precyzyjny, perkusyjny szkielet (jednocześnie dopełniając melodię przy pomocy syntezatora moog). Przez dłuższą chwilę dźwięki te brzmiały niczym jakieś akustyczne etno-techno, do momentu wisienki na torcie w postaci trąbki Artura Majewskiego, subtelnie wtapiającej się w zagęszczoną muzyczną fakturę. I właśnie w chwili wybrzmienia wszystkich instrumentów na raz, na scenie zatarły się wszelkie podziały, a muzycy stali się na kolejne półtorej godziny jednym, niezwykle spójnym muzycznym organizmem. Artyści rozstawieni na scenie w kolejności: fisharmonia – trąbka – perkusja – guimbri, wytworzyli coś na kształt dwóch współgrających dźwiękowych płuc, wydobywających z siebie falę transu. Prawdopodobnie z równie ultra-kolektywnym graniem miałem do czynienia... ostatnio na koncercie Abramsa w Powiększeniu! Artyści działali na scenie w służbie całościowej formy muzycznej, rezygnując praktycznie z solowych popisów, burzących strukturę kompozycji. Kompozycji które pomimo swego improwizowanego charakteru, sprawiały wrażenie nad wyraz uporządkowanych całości.

Pomijając doskonałą grę każdego z muzyków, niesamowicie skupionych podczas każdej sekundy występu, chciałbym zwrócić większą uwagę na wprost fenomenalną grę Kuby Suchara. Rytmiczna połowa Mikrokolektywu prezentuje prawdziwie światowy poziom uderzania w bębny. Suchar posiada niesamowite nawet jak na perkusistę poczucie rytmu, a niejednokrotnie precyzja jego czwartkowych popisów przyprawiała o zawrót głowy. Jest to muzyk dysponujący, obok ogromnej muzycznej wyobraźni, doskonałym warsztatem. Bez wątpienia należy do czołówki perkusistów jakich miałem przyjemność podziwiać na żywo (mistrzowska gra na cow bell’u!). Sucharowi wraz z Abramsem udało się stworzyć bezlitośnie dokładny fundament rytmiczny, transowo monotonny na wzór krautrockowych grup takich jak Neu! czy Can, wzbogacony o jazzową wyobraźnię. Z kolei praca Majewskiego i Lisy Abrams nadawała tej muzyce aurę eterycznej zwiewności, przestrzeni i liryzmu. Momentem najwyraźniej ukazującym wzajemne nasłuchiwanie się muzyków była kompozycja opierająca się na kilku powtarzanych dźwiękach, granych kolejno przez każdy z instrumentów przy akompaniamencie subtelnych improwizacji pozostałych. Repetywność godna Steve’a Reicha, hipnotyczny jazzowy minimalizm o etnicznej barwie niczym u Dona Cherry’ego, którego kompozycją w wyśmienitej interpretacji muzycy uraczyli słuchaczy pod koniec występu.

Koncert zakończył się po półtorej godzinie i jednym bisie. Artyści zostali oklaskani przez rozentuzjazmowaną, oczarowaną i do pewnego stopnia zdezorientowaną ( zapewne przez przerwanie transu) publiczność. I choć zapewne wszelkie porównania jakich dopuściłem się w tej relacji dają pewne wyobrażenie o charakterze występu, to w chwili obecnej, kiedy emocje wciąż są żywe, słowa wydają się niezwykle błahe i pozbawione znaczenia. Był to po prostu koncert fantastycznej muzyki w obliczu której podziały gatunkowe brzmią nieco śmiesznie. Życzę każdemu czytelnikowi podobnego muzycznego doświadczenia, w którym dźwięki są w stanie zdominować i oczarować percepcję słuchacza w tak dużym stopniu.

Wychodząc z Cafe Kulturalna spojrzałem w górę na rozświetlony, gigantyczny gmach PKiN. Zabawne, ale jego rozmiar wydał mi się adekwatny do skali muzycznej uczty jakiej miałem szczęście zaznać.