Mary Halvorson i Jack DeJohnette – Ravi Coltrane – Matthew Garrison: Festiwal Jazz Jantar 2016, dzień drugi

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat organizatora

Przyzwyczailiśmy się już do tego, że układ line up-u poszczególnych dni Festiwalu Jazz Jantar bywa zaskakujący. Może to ze strony organizatorów mały podstęp, ale przede wszystkim - zaproszenie publiczności do poznawania różnych wymiarów tego, co się dziś pod pojęciem jazzu mieści. Takie swoiste krzewienie otwartości, która u każdego gościa Jazz Jantaru jest cechą jak najbardziej pożądaną. Zestawienie Mary Halvorson solo z triem DeJohnette / Coltrane / Garrison w jeden koncertowy wieczór z pewnością wielu pozwoliło zetknąć się z muzyką dotychczas niesłyszaną.

Zaproszenie Mary Halvorson z recitalem solo to pewnego rodzaju oddanie sprawiedliwości gitarzystce, która w ubiegłym roku, występując w Żaku w roli członkini funk-punk- no wave’owej orkiestry Marca Ribot: The Young Philadelphians nie otrzymała okazji, by w pełni się artystycznie zaprezentować. Teraz, nie przesłonięta już niczym i nikim, artystka pokazała, dlaczego jej nazwisko jest na scenie awangardowej ostatnich lat jednym z najbardziej wziętych. Nie można minąć się z prawdą pisząc, że na scenie Sali Suwnicowej pojawiła się skromna, (przez cały występ schowana za pulpitem z nutami) dziewczyna grająca standardy jazzowe. Tak przecież było w istocie. Na tym jednak konwencjonalność się kończy, bo zarówno repertuar, jak i jego interpretacja były dalece ponadstandardowe. Słowa mentora artystki - Anthony’ego Braxtona - o konieczności podążania własną ścieżką trafiły u Mary na podatny grunt. Halvorson zagrała więc swój, zupełnie nie-kanoniczny zestaw „standardów”: od Sadness Ornette’a Colemana przez Ida Lupino Carli Bley czy Blood Annette Peacock po Weer is een dag voorbij (Another Day Gone By) Mishy Melgelberga, czy w końcu utwory swych scenicznych współpracowników: When Tomasa Fujiwary czy Cheshire Hotel Noëla Akchoté. Co więcej – uczyniła to pokazując całą, pełną paradoksów, złożoność swej osobowości artystycznej. Z pozoru potraktowane „z buta”: rozwarstwione, przewleczone na lewą stronę, celowo przybrudzane kompozycje nie były przecież grane niedbale. Przeciwnie – ujęte z dużą swobodą i poczuciem wolności, były bardzo wymagające technicznie, wykonywane niemal po aptekarsku, przy wielkim skupieniu na wypisanej w notacji recepturze. Stosowane z rozmysłem nawarstwiające się pogłosy, sprzężenia i reverse’y pulsowały ekspresją, posiadały niezaprzeczalny, swoiście spiralny drive oraz ów nieoczywisty rodzaj transu, który chyba tylko Mary Halvorson potrafi wygenerować.  Ci, którzy zetknęli się z Mary Halvorson po raz pierwszy, mogli być zaskoczeni, jaki „diabeł” w niej tkwi, a  cierpliwość wielu spośród przybyłych na wielkie jazzowe nazwiska  została z pewnością wystawiona na poważną próbę, niemniej – także dla nich mogło być to istotne doświadczenie.

 

A większych jazzowych nazwisk niż DeJohnette, Coltrane i Garrison szukać trzeba by ze świecą. Synowie dwóch legend grający u boku nie mniej legendarnego Jacka DeJohnette, to koncert-marzenie miłośników gatunku (jak i, nie da się ukryć - speców od marketingu). Perkusistę zawsze ciągnęło do brzmień nowoczesnych, jazzowo-elektronicznych fuzji i pod tym względem Ravi Coltrane, a zwłaszcza Matthew Garrison są instrumentalistami, którzy koncepcji DeJohnette’a absolutnie odpowiadają.

 

Nawet jeśli Coltrane i Garrison zdążyli już o swoje kariery zadbać, i mają w dorobku płyty autorskie, w oczywisty sposób ustępują DeJohnette’owi pozycji tego pierwszego z wymienianych członków tria. Całkiem słusznie zresztą, nie tylko ze względów prestiżowych, ale przede wszystkim muzycznych, gdyż Jack DeJohnette przewodzi tej grupie niepodzielnie. Od wejścia (koncert zaczął grając nie na perkusji, a na fortepianie) to on dyrygował i był u frontu wydarzeń, zaś wpatrzeni w niego muzycy czujnie wypełniali muzyczną przestrzeń. Za „nowoczesność” w brzmieniu i atmosferze występu odpowiadał głównie Matthew Garrison i jego, wytwarzająca przestrzenny sound elektryczna, podpięta do elektroniki  gitara basowa. Tu ponownie (podobnie jak u Halvorson) pojawiło się uprzestrzennienie za pomocą pogłosów i fraz odwróconych, tym razem innym celom służące. Sam lider, nie mniej progresywnie rzecz ujmujący, bynajmniej się nie oszczędzał, wygrywając gęste niejednokrotnie rytmy z energią godną pozazdroszczenia (zwłaszcza w kontekście wieku muzyka), a jego dialogi z wycofanym z początku Ravim Coltrane’m wysforowały saksofonistę nieco bardziej do przodu. ECM-owska mgła, znak firmowy monachijskiej wytwórni nakładem której ukazał się promowany podczas koncertu album tria DeJohnette-Coltrane-Garrison otrzymała w ich ujęciu kształt swoistego contemporary ECM fusion jam session w bardzo dobrym wydaniu.

Wprawdzie oba nurty, do których odwołują się artyści drugiego wieczoru festiwalowego maratonu (awangarda u Halvorson i fusion tria DeJohnette-Coltrane-Garrison) obecne są na scenie od co najmniej kilku dekad, wciąż uchodzą za nowoczesne. Zważywszy na to, ile różnorodnych przykładów tak zwanej nowoczesności Jazz Jantar pokazywał w przeszłości i ile jeszcze ma w zanadrzu, rozważania nad ślepymi zaułkami terminologii nie mają większego sensu. Najważniejsza jest aktywna obecność słuchaczy, których na festiwalu na szczęście nie brakuje.