Krakowska Jesień Jazzowa 2012: Bary Guy New Orchestra w relacji Pawła Baranowskiego

Autor: 
Paweł Baranowski

Kiedy na scenie ma zagrać wieloosobowy band, zwykle wchodzi i rozpoczyna swą podróż. W jakimś celu, w jakieś miejsca. Niekiedy znane, innym razem kompletnie nieprzewidywalne. Tym razem zamiast dwunastoosobowej orkiestry zobaczyliśmy jedynie duet. Fernandez-Parker. Bonus niejako, bowiem w dniu koncertu swoją światową prapremierę miała ich płyta wydana przez Not Two. Zagrali. Jeden utwór, który stał na skraju tzw. muzyki współczesnej (nie lubię tego sformułowania; muzyka współczesna bowiem, to za chwilę mające się dziać misterium New Orchestry Barry'ego Guya i muzyka np. Lady Gagi, czy Linkin' Park, by o „majteczkach w kropeczki” nie wspomnieć) i muzyki improwizowanej, jednakże leżącej z dala od wpływów tej, która jako improwizowana jest najbardziej rozpoznawalna. Muzyki rodem z Ameryki. Ta była na wskroś europejska. Jakby przedłużenie Bacha-Chopina-i-kogokolwiek-z-wielkich-europejczyków byśmy nie byli sobie w stanie wymyślić. Improwizowana i zaplanowana jednocześnie. A może odwrotnie.

Drugi utwór koncertu, to już cała Nowa Orkiestra Barry Guya. Utwór kameralny, jak go zapowiedział lider zespołu. I... przeżycie niemal doskonałe. W kontekście muzyki, jaką winna prezentować Krakowska Jesień Jazzowa, była to propozycja zupełnie odmienna. Prędzej jej do sal, prezentujących współczesną kameralistykę, niż tych, które zapełnione są entuzjastami jazzu. Piękna kompozycja, ze znaczącą rolą skrzypiec, zupełnie nieimprowizujących, lecz nadającym ton i koloryt całemu dziełu. I uczucie, które towarzyszyło moim uszom i – chyba jeszcze w większym stopniu – umysłowi: jestem świadkiem, słuchaczem, czegoś absolutnie doskonałego. Po prostu dzieła.

Gdyby koncert The Barry Guy New Orchestra skończył się po zaprezentowaniu zaledwie tego utworu, wszyscy słuchacze obecni na sali winni być i tak zachwyceni. Otrzymaliśmy bowiem dzieło, które prawdopodobnie chodziło po uszach wszystkich wielkich kompozytorów przełomu lat 60 i 70 ubiegłego wieku, kiedy to już wiadomo było, że jazzmani nie wyszli z tancbudy, tylko niosą ze sobą, ze swoimi pomysłami, wrażliwością, horyzontami absolutnie otwartą muzykę, ale której to muzyki żaden z tychże kompozytorów nie potrafił (lub nie miał możliwości) stworzyć. Skrząca się barwami, dysonansami piękna podróż w nieznane dyrygowana przez tego, kto to wszystko zaplanował – Barry Guya.
Przerwa.
Wyczekiwanie.
Część osób – nie sądzę, że na tramwaj – wyszła z koncertu. Intelektualne doznania pierwszej części, myślę, że przerosły wrażliwość wielu osób zajmujących miejsca w sali Mangghi.

Druga część. Zapowiedziana przez dyrygenta jako składająca się z dwu. Pierwsza, to utwór Evana Parkera „Vosteen 2”. Pierwsze skrzypce jednak, choć raczej należałoby powiedzieć saksofon, gra Trevor Watts. Myślę, że postać, której twórczość odmienna winna być od tak zakomponowanej formuły. Niemniej jednak, ekstatyczne solo nestora free improv, w jakiś niesamowity sposób wpisuje się w koncepcję utworu. Napięcie rośnie, nie tylko dlatego, że otrzymujemy muzyczną formułę bardziej swobodną i gwałtowną, od kameralistycznego wstępu w części pierwszej.

Jednak chyba, najdoskonalszym przykładem, kwintesencją doświadczeń tak lidera zespołu, jak i muzyków nań się składających, jest dopiero utwór trzeci – „Radio Rondo”. Poprzedzona zapowiedzią Barry Guya, która sama w sobie zapowiada i wprowadza transcendentalne doznania, spełnia je w dwójnasób. Może w trój zresztą, a może więcej. Gdzieś się w tej muzyce spajają wszelkie doświadczenia, jakich byliśmy świadkami w XX wieku. Pomysły i koncepcje, których realizacje nie powiodły się, nagle stają tuż przed nami. W namacalny sposób. Jazz? Cóż, ten pozostał gdzieś daleko, stając się jedynie – i to w dodatku nielicznym – elementem wszystkich doznań, które dochodzą do nas. Muzyka to cichnie, to nabiera gwałtowności. Gdzieś w tle jeszcze, ciąży w pamięci, że u zarania New Orchestra leżała konfrontacja trzech triów z udziałem Barry Guya. To bardziej aluzje, do tej koncepcji niż jej wykorzystanie. New Orchestra poszła w zupełnie swoim kierunku, będąc jednocześnie materią ściśle zakomponowaną i dającą swobodę improwizacyjną, co tu dużo mówić – absolutnie wielkim improwizatorom.

Ekstaza zamienia się w oklaski. Nie dziwi mnie, że trwają tak długo. Orkiestra wychodzi na scenę bodaj trzy razy, by na samym końcu przeistoczyć się w duet Guya z Parkerem. Niedługi, niespieszny. Ot uwieńczenie wieczoru, które samo w sobie mogłoby być zaczątkiem innych już, odmiennych od New Orchestry doznań.