Jazzfestival Saalfelden 2012: Trochę bluesa nie zaszkodzi Aki Takase New Blues Band

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Nie wiem sam jaki zespół mógłby wystąpić po Abramsowskim Experimental Band. Każdy mógłby wydać się błahy. Jaki natomiast band zaprosić na finał dnia, w którym legendarni Amerykanie przyjeżdżają objawić „prawdę” to już zupełnie nie wiem. Organizatorzy tegorocznej edycji Jazzfestival Saalfelden zdecydowali się aby finał należał do Aki Takase i jej New Blues Band. Pomysł to z jednej strony śmiały, z drugiej jednak po doświadczeniu oczyszczającej mocy muzyki chicagowskich wizjonerów, nie jest całkiem od rzeczy wprawić ludzi w dobry humor.

I jak się okazało pomysł był trafiony. New Blues Band to formacja nie nowa. Wirtuoz klarnetu Rudi Mahall, młody puzonista Nils Wogram, weteran niemieckiego freeimprovised, perkusista Paul Lovens, a na banjo prawdziwy „freak” Eugene Chadbourne, no i oczywiście Aki Takase występują ze sobą od dawna. Nagrali razem płyty poświęcone muzyce Fatsa Wallera i W.C. Handy’ego, na których to stare bluesy potraktowali jako pretekst do freejazzowych exploracji.

Ich muzyka, ma w sobie luz, ale nie nonszalancję, emanuje z niej doskonała znajomość istoty bluesa, ale również ogromny dystans do niej. Kompozycje są krótkie, zwarte i bardzo brawurowo wykonane i sprawiają, że na twarzach słuchaczy nieustannie pojawia się wielki promienisty uśmiech. Tak, choć muzyka to ta gałąź sztuki, której nie bardzo dziś daje się przydawać znaczeń w rozumieniu semantyki, ani też relacje pomiędzy dźwiękami same w sobie nie dają się opisać ani jako smutne, ani wesołe ani tym bardziej dowcipne, to jednak w rękach zespołu Aki Takse właśnie dowcip wydaje się bardzo ważnym konstrukcyjnie i bardzo łatwym do zidentyfikowania elementem.

Muzycy w doskonały sposób potrafią odwołać się do wyobrażeń słuchacza i trochę nimi manipulować. Zestawiają klasyczne bluesowe frazy z charakterystyczną, czasem ewidentnie dixielandową rytmiką i harmonią z freejazzowymi improwizacjami. Z rozkoszą i lubością mrużą oko do siebie i do muzyki, którą grają. Jedynie słuchacz potraktowany jest poważnie, nawet wtedy gdy na zasadzie silnego kontrastu tradycyjne puzonowe growle zestawiają z wariującymi frazami klarnetu basowego albo liryczne i rzewne tematy z mocno dysonansowymi akordami stawianymi przez pianistkę.

Wszyscy się dobrze bawią i nikt nie pajacuje, a że na scenie mamy wyśmienitych instrumentalistów, to i całość ani przez chwilkę się nie nudzi ani się nie rozłazi. A we wszystkim jest blues, czasami nawet „St. Louis Blues”. Prawdziwie pyszna zabawa!