Duet For Eric Dolphy

Autor: 
Paweł Baranowski
Aki Takase / Rudi Mahall
Wydawca: 
Enja Weber
Data wydania: 
07.09.2004
Ocena: 
3
Average: 3 (1 vote)
Skład: 
Aki Takase - piano; Rudi Mahall - bass clarinet

Lubię Dolphy'ego. I to nie tylko jego grę, ale i jego kompozycje. Wcale też nie twierdzę, że jedynie Dolphy dobrze gra Dolphiego, a pozostali czynią to źle. Ot, chociażby płyta Jerome Harrisa sprzed kilku lat dla New Worldu. Nie uważam też, że mały skład - duet - jest zbyt małym dla grania jazzu. Są rewelacyjne przykłady takiego grania. By nie sięgać daleko, wystarczy przywołać z naszego podwórka duety Możdżera.

Granie w duecie ma jednak swoją specyfikę. Muzycy, chcąc zainteresować słuchacza przez kilkadziesiąt minut, muszą zagrać inaczej niż w większym składzie. I to wcale nie znaczy, że głośniej, że więcej nut, że szybciej itd. Muszą wysilić się na zagranie z jeszcze większym uczuciem niż zwykle. Nigdzie tak jak w duetach nie widać, że gra jest jedynie pod palcami, że nie płynie z głębi serca, z duszy.

Gdy powiedziałem znajomemu, że wspólna płyta Takase i Mahalla jest dobra, ale czegoś jej brak - bez namysłu powiedział: “Dolphiego”. No właśnie, dopiero teraz uświadomiłem sobie, co to rzeczywiście oznacza. Niby wszystko jest OK. Mahall jest na pewno bardzo kompetentnym muzykiem, znającym swój instrument (klarnet basowy) na wylot, ale z tego jeszcze nic nie wynika. Mahall gra świetnie, ale technicznie. Nuty układają mu się w przećwiczone pasaże, opanowane zagrywki, patenty, ale muzyka jest taka, jakby materiał na tej płycie grał już setny raz i był nim do cna zmęczony. Nie przemawia też pianistyka Takase. Ciężka, postmonkowska (uwaga - uwielbiam Monka), ale grana tak, jakby Takase grała muzykę współczesną, a nie jazz. Jazz jest muzyką duszy. Muzycy, którzy ją tworzyli nie znali często nut, ale wiedzieli, co chcą wyrazić. Obecni muzycy są gruntownie wykształceni, ale o tym fakcie nie mogą zapominać. Jazz przede wszystkim ma coś wyrażać, a nie jedynie pokazywać, że muzyk umie grać. To wszyscy wiedzą - inaczej nie byłby muzykiem.

Tej płycie po prostu brakuje namiętności. Muzyka Dolphiego, jego gra, skrzy się ogniem, płynie z głębi serca - muzyka zawarta na tej płycie jest tego elementu pozbawiona. Co z tego, że miejscami brzmi efektownie, gdy to do niczego nie zmierza, nic nie wyraża. Robi wrażenie jakby przed muzykami postawiono nuty i aranże, a oni je odegrali. I tyle. I nic.

Pomimo jednak gorzkich słów, których płycie tej nie szczędziłem, nie jest ona aż taka zła. Polecam ją mimo wszystko osobom, które lubią Dolphiego, znudzeni są słuchaniem ciągle tych samych dęciaków (tu jest klarnet basowy) i, mimo wszystko, osobom lubiącym kameralistykę jazzową - być może odbiorą tę płytę łaskawiej niż ja i znajdą to, czego ja nie mogłem - to nadprzyrodzone porozumienie pomiędzy muzykami duetu, by ów duet zapisać się mógł w historii. Ażeby nie było jeszcze niedopowiedzeń, sam także po nią sięgam dość często, być może licząc na to, że kiedyś odkryję to coś w muzyce tego duetu.

1. 17 West; 2. 245; 3. Hat and Beard; 4.  I'm Confessin'; 5.  Something Sweet, Something Tender; 6.  A Ghotto Matte; 7.  Les; 8.  Gazzeloni; 9.  Serene; 10.  Misha's Slipper; 11.  Straight Up And Down; 12. Rudi My Bear!; 13. The Prophet; 14. Miss Ann