Jazz Jantar: Więcej niż trio. Dużo więcej.

Autor: 
Kajetan Prochyra / Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Pawel Wyszomirski / TESTIGO.pl www.wyszomirski.pl

Koncert The Necks to zjawisko pozamuzyczne. Chris Abrahams (fortepian), Lloyd Swanton (kontrabas) i Tony Buck (perkusja) wypełnili swą muzyką myśl, którą wiele lat temu sformułował Derek Bailey: muzyka jest jak życie - tylko lepiej.

Nie sposób relacjonować przebiegu przeszło godzinnego utworu jaki powstał wczoraj za sprawą The Necks na scenie gańskiego Klubu Żak. Koncert rozwijał się powoli - począwszy od dźwięków fortepianu, do którego po chwili dołączyli pozostali muzycy kolejne fazy, cykle, minimalistyczne pętle ewoluowały - na pozór niezauważalnie. W rzeczywistości jednak każdy szczegół, każdy dźwięk basu, każdy szmer bębna czy brzęk metalowego dzwonka miał znaczenie - jak krople wody, które po czasie przelewają się przez naczynie do którego spadają, zalewając wszystko wokół. Powstawał muzyczny fraktal, który pozornie minimalistyczny tworzył fascynujący, pełen emocji kosmos.

Porównania można mnożyć, jednak słowa pozostają zbędne. Muzykę The Necks trzeba przeżyć - każdy zrobi to na swój sposób, inaczej zobaczy się w jej zwierciadle. W ich świecie nie ma pojęcia błędu, dobrego czy złego rozwiązania. Nie ma sytuacji bez wyjścia. A przecież nie był to żaden spirytystyczny seans new age - tylko popis znakomitych instrumentalistów - artystów, którzy wiele lat temu podjęli decyzję w jakim celu spożytkować chcą swój kunszt.

Szczególnie frapujące było ostatnie 20 minut (choć czas na koncercie The Necks płynie innym tempem niż zwyczajowe 60min na godzinę), kiedy utwór osadzony w ramach minimalizmu, serializmu przeszedł w otwartą, wolną improwizację. Wydawało się, że to właśnie będzie punkt kulminacyjny. Po chwili jednak zdominował go puls uderzanej grzechotką studni perkusji. Gdy wydawało się, że oto wytrąca się właśnie energia utworu, jednym tonem kalejdoskop muzyki zmienił 1 ton basu Swantona. I świat znów zawirował. W finale znów wrócił improwizowany porządek z początku, zdominowany przez fortepian i ludowe dzwonki ze z kolekcji Tony’ego Bucka. Na finał finałów Chris Abrahams zbudował balladę tak liryczną i piękną co nieprzewidywalną.

Muzyka The Necks wydaje się doprowadzać improwizację do kresu jej możliwości. Muzycy nie przywożą swojego sprzętu - grają na tym, co zastaną. Nie planują nic przed koncertem, nie grają prób. Ich muzyka wydarza się tu i teraz. Odbijając się od słuchaczy jest jak seans terapeutyczny. Randka z pięknem. Muzyka i wszystko co ponad nią.
Koncert The Necks był jednym z najważniejszych muzycznych wydarzeń roku. Dla mnie - jednym z najważniejszych koncertów w życiu. 

(KP)

Powrót do rzeczywistości po dojmującym spektaklu australijskiego tria nie należy do najłatwiejszych, niemniej – muzyka trwa i musi trwać nadal. Show przeniosło się więc – wzorem dnia wczorajszego – do klubowej kawiarni, gdzie duet RAW rozpoczął niespieszne wybudzanie z ponecksowego transu. Etamski i Szpura z dużym prawdopodobieństwem także częściowo znajdują się pod wpływem niezwykłego tria (gdzieniegdzie słychać elementy tożsame), więc przeznaczenie im funkcji przejściowej było decyzją nader trafną. 

Ich muzyka powstaje w nader zajmujący sposób. Z zastanej przestrzeni RAW wyodrębnia swój obszar. Następnie sampler wypełnia go niezbędnym dla późniejszych własnych poszukiwań powietrzem i wodą, w którą wrzuca kamyki dźwięków - po to by przekonać się, co się następnie wydarzy. Czasem spadają one naturalnym torem, ale znacznie częściej wchodzą w interakcje z innymi – tymi, które powstają dzięki grze Pawła Szpury. Perkusista ów potrafi wyrazić wiele, ale udowadnia swą klasę, nie dorzucając niczego, co nie byłoby niezbędne. Najistotniejsza jest tu jednak sama przestrzeń, tak szeroka, że działalność muzyków wewnątrz niej zdaje się  nieistotnym zgoła drobiazgiem. Podejrzewam, że gdyby nie fakt, iż w kawiarni jak i w całym Żaku panował gwar i wielkie wyczekiwanie na to, co pokaże druga gwiazda wieczoru – Medeski Martin & Wood, można byłoby się z RAW zaprzyjaźnić bliżej. Mam nadzieję, że okazja jeszcze się nadarzy.

Tymczasem na Sali Suwnicowej zainstalowała się już olbrzymia trójczłonowa machina. Sporych rozmiarów wzmiacniacze, pokaźny zestaw perkusyjny i multum instrumentów klawiszowych – zanosiło się na występ prawdziwej megagwiazdy. Medeski Martin & Wood mają wszelkie prawo, by czuć się w ten sposób i zdaje się, że rzeczywiście tak się poczuli. Zagrali profesjonalny koncert dla wypełnionej po brzegi sali. Było, jak na tej klasy muzyków przystało, efektownie, obficie i po wirtuozersku. Billy Martin intensywnie ogrywał perkusjonalia i bębny, Chris Wood szafował pociągłym groovem mocnych szarpnięć kontrabasu, a John Medeski kręcił się dookoła Wurlitzerów i Hammondów niczym robot. Zabrzmiało kilka hitów, a z przerw między utworami niemalże zrezygnowano. Nie obyło się bez owacji i bisu. Impreza, która miała się odbyć wyszła doskonale, muzycy dali brawurowy popis możliwości technicznych i wyczucia tego, co robią od dwudziestu już z górą lat. Avant-groove'owy mechanizm wciąż działa bez zarzutu, produkując koncerty i płyty, i tak będzie pewnie jeszcze długie lata. A że występ odbył się jakby „przez szybkę”, zaś muzycy sprawiali wrażenie nieobecnych, hermetycznie od publiki oddzielonych? Przy tak wysokiej klasy automatyzmie to już chyba nie ma znaczenia. Oni na pewno dadzą sobie radę.   

(PR)