New Jawn
W pierś uderzyć się muszę!!! I bić mocno w ramach pokuty!!! Umieściłem genialnego kontrabasistę Christiana McBride jakiś czas temu w kręgu wielkich kontrabasistów, którzy z uporem godnym lepszej sprawy co roku dostarczają wspaniałej nie wiadomo komu potrzebnej muzyki, której doskonałość wykonawcza jest tak samo bezbrzeżna jak stylistycznie dotkliwa kostyczność.
Wrażenie do pogłębiały kolejne albumy wydawane z MacAvenue Records, nieważne czy w małym czy dużym składzie zrealizowane i przyznam szczerze jęknąłem ciężko na wieść, że i w tym roku będzie tak samo, a piekielnie dobry basman na nowo będzie starał się mnie przekonać, że jako lider i kompozytor i performer ma coś na tyle istotnego do powiedzenia, żeby warto było to utrwalać na płycie.
Tymczasem zaprzyjaźniony muzyk, którego nazwiska nie podam, ale który ma tę bardzo rzadką w naszym kraju wśród braci jazzowej średniego pokolenia cechę, że jest ciekawy co dzieje się na płytowym rynku na świecie i choć zajęty bardzo, jakimś cudem znajduje czas żeby śledzić co w trawie piszczy, zapytał mnie z zaskakującym entuzjazmem tonem czy słyszałem najnowszego McBride’a. A jest powód? Odparłem pewny swego przez lata wypracowanego w boju poglądu. No to lepiej posłuchaj. I włączył muzykę od razu. W samochodzie. Drogę wspólnie przebyliśmy niedługą, ale wystarczyło to żeby po powrocie do domu sięgnąć pozyskać i przesłuchać album w całości.
I tak słucham jej od tamtej pory. Nie bez przerwy, ale regularnie. Dziewięć utworów w kwartecie bez fortepianu, Trąbka, saksofon, bass i bębny. Josh Evans trębacz, który z równym powiedzeniem grywał z Jazzmeią Horn Jorisem Teepe jak i Rashidem Ali, Frankiem Kuubą Lacym czy Joe Chambersem, Marcus Strickland – jeden z najbardziej cenionych dziś nowojorskich saksofonistów i Nasheet Waits, człowiek, którego talentów i dokonań w roli sidemana, podobnie jak dokonań McBride’a niesposób wyliczyć ani przecenić. I taki oto mamy kwartet, który na dodatek za naczelną zasadę działnia twórczego przyjął idę „grajmy, ale żadnych akordów!
Nie jestem wielkim fanem takich postawionych ram dla twórczej kreacji, ale w tym wypadku przyniosły one zdumiewający efekt. Muzyka, choć wciąż bardzo po amerykańsku jazzowa, nabrała luzu. Panowie rozsznurowawszy gorsety harmoniczne stworzyli sobie także miejsce na większą swobodę brzmieniową. Dodali do swojej palety konieczny pazur, nie taki żeby zaraz poranić, ale wystarczający, żeby ich dźwięki już nie tylko gładziły milusio po pleckach. A pod ekscytującymi splotami trąbki i saksofonu pulsuje cudownie rozkołysana i witalna sekcja rytmiczna. Ma to nagranie jakiś powab taneczności, ocieka czymś co wbrew pozorom rzadko to ma, wszyscy marnotrawią tysiące słów aby to opisać, a co daleko wykracza poza beat, rytm, puls a jednocześnie wszystko to i jeszcze więcej zawiera, a mianowicie goove.
Niby dość konwencjonalnym jazzowym graniem jesteśmy tu uraczeni, ale jednak zupełnie niecharakterystycznie dla muzyki konwencjonalnej ten nowy McBride chwyta za uszy i każe się cieszyć. Bardzo to krzepiące i zaskakujące doznanie.
1. Walking Funny; 2. Ke-Kelli; 3. Ballad Of Ernie Washington; 4. The Middle Man; 5. Pier One Import; 6. Kush; 7. Seek The Source; 8. John Day; 9. Sightseeing;
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.