Marcin Olak Poczytalny - Postanawiam

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Nowy rok. Teoretycznie można by coś postanowić. To byłoby bardzo noworoczne i pozytywne, nowy rok, nowy ja, takie tam… Tylko, że mi było całkiem dobrze ze starym ja. Nie zauważam potrzeby jakichś radykalnych, postanowionych noworocznie zmian, a przecież nie ma sensu robić nic na siłę. Tak, jasne, chciałbym mieć więcej czasu. W zasadzie na wszystko, czym się zajmuję – ale to by oznaczało, że muszę rozciągnąć dobę. Przynajmniej do 36 godzin, bo 24 rozdzieliłem już pomiędzy wszystkie ważne sprawy w miarę optymalnie… OK, odpuszczam postanowienia.

Zresztą – i w życiu, i w muzyce – wyżej cenię konsekwentne działanie od gwałtownych, rewolucyjnych i radykalnych zrywów. Te ostatnie zazwyczaj szybko się kończą, nie przynoszą zamierzonych efektów, a za to skutecznie rozwalają wypracowywane przez dłuższy czas nawyki, przede wszystkim te dobre. Natomiast konsekwencja – o, tu już jest zupełnie inaczej. Ja może zilustruję to na przykładzie płyty, od której nawet nie próbuję się oderwać, od kiedy trafiła do mojego odtwarzacza, dobrze?

Mary Halvorson i Bill Frisell. The Maid with the Flaxen Hair. Ot, gitarowy duet – tyle, że stworzony przez dwoje artystów, którzy przez lata, konsekwentnie i bez żadnych kompromisów rozwijają własny język muzyczny. Koncepcja płyty jest na swój sposób przewrotna. Artyści konsekwentnie odrzucający kalki, niewzorujący się w zauważalny sposób na nikim, oboje grający w unikalny, niepowtarzalny sposób, grają tribute to Johny Smith… Powtórzę: tribute to. Zasadniczo omijam tego typu projekty szerokim łukiem. Większość tego typu hołdów to przeważnie sytuacje wtórne, nieciekawe. Często wykonawca podpiera się znanym nazwiskiem, żeby sprzedać płytę i kilka koncertów, a wartość merytoryczna takich wydarzeń zazwyczaj odbiega od poziomu prezentowanego przez oryginał. Ja rozumiem, rynek jest wymagający, a znane nazwisko w tytule projektu może pomóc przyciągnąć publiczność… Co kto lubi, ja akurat nie przepadam za tego typu sytuacjami. Wolę oryginał, czy to grany przez wielkiego artystę, który już zasłużył na wszelkie hołdy, czy przez początkujących twórców. Choćby to miało być w jakimś sensie nieporadne, niedopracowane – ale niech będzie szczere, wyjątkowe, autorskie… A tu proszę: Frisell, Halvorson i tribute to.

Co jeszcze bardziej podejrzane, na płycie są piękne melodie, ballady. Same, cholera, przeboje. Ale… no właśnie, jest ale. Te melodie są zagrane tak bezpretensjonalnie, ciekawie, w tak niepowtarzalny sposób, że kompletnie nie przeszkadza mi, że to standardy. Niesamowite, wielopoziomowe faktury, delikatnie odkształcone dźwięki – na tyle, żeby rozszerzyć paletę brzmień, bez popadania w radykalną dekonstrukcję. Bez popisywania się, bez ostentacji. Tak, oboje są niepowtarzalni. A na tej płycie pokazują, że żadne z nich nie zamyka się w obrębie swojego mniej lub bardziej hermetycznego języka muzycznego. Być może dlatego, że oboje są konsekwentni w otwieraniu się, w poszukiwaniu?

Chyba o to mi chodzi. Konsekwencja może być twórcza, o ile ktoś konsekwentnie poszukuje rzeczy pięknych i dobrych. Konsekwentne trzymanie się jednej stylistyki może zaowocować mistrzostwem w poruszaniu się w zdefiniowanym obszarze – ale co, jeśli obszar jest nieciekawy, jałowy, niewart eksploracji? W takiej sytuacji jednak lepiej chyba byłoby coś noworocznie postanowić. Choćby wizytę na siłowni, w niektórych sytuacjach jakakolwiek zmiana jest warta rozważenia.