Marcin Olak Poczytalny- Kłopoty z niszami

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę lubię niszową muzykę. Zazwyczaj – niezależnie od tego, z której niszy wypełzła – jest dla mnie ciekawsza niż to, co znajduje się w głównym nurcie. Jest intensywniejsza, odważniejsza, bardziej wciąga, zaskakuje – a ja po prostu lubię takie piosenki, których jeszcze nie słyszałem. Muzyka niszowa jest zazwyczaj nieco hermetyczna. Żeby móc czerpać przyjemność ze słuchania takich nowinek, należy uprzednio się choć trochę osłuchać z ich estetyką. Najlepiej byłoby poznać, zrozumieć nowy język – choć to może być już nieco trudniejsze. Ale bez takiego wtajemniczenia ani rusz, przecież przeciętny miłośnik Diany Krall, skonfrontowany znienacka z twórczością dajmy na to Dereka Bailey, najprawdopodobniej ucieknie w popłochu – i trudno się takiemu słuchaczowi dziwić. Przecież to kompletnie inna estetyka, zupełnie o coś innego chodzi... ale właśnie to mnie wciąga. Lubię odkrywać nowe zjawiska muzyczne, lubię być zaskakiwany. Podsumowując – muzyka niszowa zazwyczaj mnie intryguje, i już choćby dlatego jestem do niej nastawiony raczej pozytywnie.

Moim zdaniem problem zaczyna się pojawiać wtedy, gdy ktoś się w wybranej przez siebie niszy zanadto zadomowi. Tak, że aż straci dystans do tego, czego słucha, i zacznie się utożsamiać. Moim zdaniem wtedy zaczynają się spory o to, czy dany artysta gra prawdziwy, dajmy na to, jazz, czy już nie. Bo jeśli nie, to zaprzedał się, odleciał – czyli w sumie zdradził naszą ukochaną niszę. I nawet, jeśli gra pięknie, to już odnosimy się doń z rezerwą. Coż z tego, że pięknie, skoro on już nie nasz?

 

Myślę sobie o tym wszystkim słuchając płyty duetu Chris Thile & Brad Mehldau. Obaj znakomici, uznani w swoich niszach, z wieloma nagrodami w dorobkach. Obaj mają oddanych fanów – ja sam bez umiaru słucham Mehldaua. I przy tym zupełnie różnie grają – tak różnie, że nie sposób było przewidzieć ich spotkania. Mehldau do głębi jazzowy, grający z namysłem, w skupieniu; i podobne skupienie wymuszający na słuchaczu. Thile to showman, gra efektownie, bawi się każdym dźwiękiem – przecież o tym jest bluegrass... Płyty nie chcę tu opisywać, warto posłuchać i wyrobić sobie własne zdanie. Natomiast zastanawiam się nad tym, jak taki eksperyment przyjmą miłośnicy muzyki obu panów. Bo przecież obaj artyści, żeby się spotkać, musieli zagrać inaczej, wyjść ze swojej strefy komfortu – a raczej ze strefy komfortu swoich fanów. A to oznacza, że w dyskusji opartej o kryteria „nasze – nie nasze” ta płyta musi przepaść z kretesem.

 

Na szczęście jest jeszcze jedno wyjście. Może się mianowicie zdarzyć, że osobnicy zamieszkujący głębiny swoich nisz, zwabieni pięknymi dźwiękami, wypełzną – nawet jeśli nie zupełnie, to choć trochę bliżej powierzchni. I może się zdarzyć, że usłyszą, ze muzyka istnieje także poza ich ukochaną niszą. Bo, choć muzyka niszowa jest super, to jeszcze bardziej super jest fakt, że jest dużo nisz, i dużo dźwięków do odkrycia. Ja na przykład, w ramach wypełzania z zakamarków pełnych jazzu i free impro, wybiorę się w tym roku na festiwal oberków do Opoczna. Zupełnie przypadkiem usłyszałem o tej imprezie, a skoro Mehldau zagrał bluegrass i nic mu się nie stało, to może ja bezkarnie będę mógł posłuchać muzyki ludowej? Zobaczymy...