Marcin Olak Poczytalny - rzecz o niepodległości.

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Droga numer 55, gdzieś za Kwidzynem. Wracam z koncertu. Za jakieś pół godziny wjadę na autostradę, ale jeszcze przez chwilę mogę rozkoszować się widokiem rozległych pól i mijanych miejscowości. Pola są piękne i surowe w zimnym świetle poranka. A domy… no cóż, może na wiosnę lub latem, w otoczeniu zieleni i w pełnym świetle byłoby lepiej. Ale teraz jest po prostu szaro. Raz na jakiś czas zdarza się nieotynkowany dom, często stan elewacji zdecydowanie sugeruje, że przydałby się jakiś remont… Obejścia są posprzątane, czyste i porządne, ale mimo to jest raczej skromnie. I jakoś nie widzę flag. Jest 10. listopada, dzień przed rocznicą odzyskania niepodległości, ale tu nic nie wskazuje na to, że jutro ma być jakieś święto. Zapomnieli, czy jak?

Przejeżdzam przez ciut większą mieścinę. Tu już jest kilka flag, wiszą przy kościele i przy jakimś urzędzie. A, i obok komisariatu też wywiesili. Ale we wszechogarniającej szarości biel i czerwień giną bez śladu – ale w sumie czego się spodziewać? Przecież tu rządzi konkret, a ta niepodległość – to może nawet podniosła i piękna, ale przecież idea. Abstrakcyjna. A tymczasem tu nie ma co marzyć, trzeba za coś zrobić zakupy, zrobić opłaty. Dziecko wyprawić do szkoły. Może uda się w tym roku położyć tynk, gołe ściany przecież niszczeją na deszczu. A niepodległość? Te wszystkie przepychanki i dyskusje, te warszawskie pikniki i marsze są równie odległe i mało realne jak wakacje na Bora Bora.

No niby tak, ale w ten sposób nigdy nic się nie zmieni. Nie, rzecz jasna nie chodzi mi o flagi – ale o niepodległość już tak. Bo bardzo łatwo jest poddać się temu, co otacza, przytłacza i pozbawia perspektyw i nadziei na zmianę. A taka podległość prawie zawsze przeradza się we frustrację i apatię, rodzi chęć znalezienia winnego i przerzucenia nań odpowiedzialności za całe zło tego świata. I dokładnie taką podległością karmią się wszystkie populizmy i szowinizmy.

Słuchałem ostatnio wykładu prof. Macieja Lewensteina, mówił o abstrakcji rozumianej jako metoda poznawcza. Jego zdaniem, żeby poradzić sobie z badanym zagadnieniem, trzeba je wyodrębnić, wyabstrahować z nieistotnego kontekstu, oderwać od nic nie wnoszących szczegółów. Myślę, że tak rozumiana abstrakcja jest potrzebna nie tylko w badaniach naukowych, przyda się też po prostu w życiu. Rzeczywistość stanowczo domaga się naszej uwagi. Ale myślę, że jeśli oddajemy jej całych siebie, wtedy tracimy jakąkolwiek przestrzeń bycia człowiekiem wolnym, niepodlegającym wyłącznie imperatywom życia codziennego. I przeciwnie – jeśli zachowamy tak rozumianą niepodległość, pozwalająca abstrahować od tego, co, choć istotne, to przecież nie najistotniejsze, to wtedy zachowujemy zdolność zauważania idei, potrafimy marzyć. A, w konsekwencji, jesteśmy w stanie coś zmienić.

I tu z pomocą mogłaby przyjść muzyka. Sztuka doskonale abstrakcyjna, pozbawiona znaczeń dosłownych – ale przecież na swój sposób dosłowna. Płyty można dotknąć, dźwięk usłyszeć, a piękna muzyka porusza. Choćby taka „Blues And Ballads” Brada Mehldaua – płyta przystępna, ale nie kosztem głębi. Prosta, ale nie uproszczona. Świetny album dla kogoś, kto chce doświadczyć abstrakcji ale nie chce przy tym ryzykować, że doświadczenie okaże się nazbyt wstrząsające.

Okazuje się, że poznawanie, słuchanie muzyki może być nie tylko doświadczeniem estetycznym, w swej istocie jest przecież czymś o wiele pełniejszym. I właśnie dlatego wolałbym, żeby z okazji stulecia niepodległości, zamiast tych wszystkich marszów i pikników, zorganizowano sto otwartych lekcji muzyki. Na przykład w kilku miejscowościach przy drodze 55.