Kanon ze znakiem zapytania: „Tangents in Jazz” Jimmy'ego Giuffrego i „Way Out West” Sonny'ego Rollinsa

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

W ramach naszego tytułowego cyklu pojawiła się już jedna para saksofonistów: Hank Mobley i Dexter Gordon. Czas na kolejną – tym razem zestawiamy zapomnianego Jimmy'ego Giuffrego z legendarnym „kolosem saksofonu” Sonnym Rollinsem. Historie obu należą do niezwykle ciekawych. Giuffre przebył drogę od grania oraz komponowania swingujących przebojów z Woodym Hermanem, przez współtworzenie cool jazzu po oryginalne ujęcia muzyki free. Z kolei Rollins, po tym jak odniósł ogromne sukcesy jeszcze przed ukończeniem trzydziestki występując z największymi, wydając znakomite płyty i będąc postrzeganym jako najlepszy tenorzysta świata (przed Coltranem i Colemanem), do dziś gra na wysokim poziomie i uchodzi za jednego z ostatnich żyjących mistrzów jazzu. Można przy tym napotkać opinie, że albumy Rollinsa z minionego półwiecza nie wytrzymują konkurencji z jego wczesnymi arcydziełami.

Niezależnie jednak zarówno od losów obu artystów, jak i recepcji ich rozmaitych wydawnictw, nie ulega wątpliwości że „Tangents in Jazz” (1956) Giuffrego i „Way Out West” (1957) Rollinsa należą do ich szczególnie ważnych osiągnięć. A skąd ich zestawienie? Po pierwsze stąd, że na obu płytach sekcji rytmicznej i instrumentom dętym nie towarzyszy fortepian, a nie była to wówczas idea powszechna. Po drugie zaś – rezygnację Rollinsa z instrumentu harmonicznego na „Way Out West” postrzega się za akt śmiałości, którym zasłynął. Tymczasem Giuffre dokonał tego przed nim, o czym wie niewielu. Co więcej, uczynił to w sposób wcale niekonwencjonalny...

Płyta „Way Out West” nie bez powodu rzecz jasna zyskała taki rozgłos. Wydaje się, że stało się to mniej za sprawą braku fortepianu, co dzięki wyeksponowaniu wspaniałej gry Rollinsa. Błahe tematy zapożyczone m.in. z amerykańskich westernów Rollins zręcznie wykorzystał, traktując je za punkt wyjścia dla długich improwizacji, które Whitney Balliett z „New Yorkera” trafnie określił mianem „ciągów epigramów”. To muzyka błyskotliwa, bogata w pomysły – zarówno narracyjne, jak i techniczne – która wydaje się nie tracić na atrakcyjnej żywotności pomimo upływu lat. Faktem jednak jest, że zawiera muzykę stylistycznie silnie związaną ze swymi czasami: to hardbop, niewolny od konwencji i gatunkowych ram, który w wykonaniu Rollinsa, kontrabasisty Raya Browna i perkusisty Shelly'ego Manne'a wprawdzie zachwyca, ale raczej nie zaskakuje.

Inaczej rzecz się ma z „Tangents in Jazz”, gdzie już od pierwszych taktów otwierającego utworu „Scintilla” frapuje nie tylko wspomniany brak fortepianu, ale również ciekawie wykoncypowane współgranie saksofonu Giuffrego, trąbki Jacka Sheldona i kontrabasu Ralpha Peñi. Poza tym z wielkim entuzjazmem śledzi się pracę perkusisty Artiego Antona, który prawie wcale nie gra, ledwie komentując wypowiedzi kolegów co kilka taktów albo zgrabnie je konkludując. Oprócz tych formalnych pomysłów, przyjemność przynoszą ciepłe i niespieszne melodie, swoboda, brak przegadania i nienachalny humor.

Nie ujmując zatem nic znaczeniu „Way Out West”, która jest świetną i słusznie klasyczną już płytą, warto posłuchać „Tangents of Jazz” nie tylko ze względu na uwolnienie się lidera od dźwięków fortepianu, co przede wszystkim z uwagi na jego oryginalny muzyczny zamysł. Kto wie, może nawet zachęci ona Państwa – tak jak stało się w moim przypadku – do sięgnięcia po inne wydawnictwa Giuffrego, np. te ze Stevem Swallowem, Paulem Bleyem czy Jimem Hallem?