Kanon ze znakiem zapytania: „Introducing the 3 Sounds” Gene'a Harrisa i „Night Train” Oscara Petersona

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Słuchając niedawno – przy okazji kolejnej odsłony przypominania sobie polskich arcydzieł kinematograficznych – wypowiedzi Martina Scorsese o naszym kinie, moją uwagę szczególnie zwróciło wpisanie zjawiska tzw. polskiej szkoły filmowej w ogólnoeuropejskie trendy rozwoju X Muzy. Zestawił jej osiągnięcia z francuską Nową Falą i włoskim neorealizmem, nazywając przełom lat 50. i 60. XX wieku „złotym okresem międzynarodowego kina”. W podobnym duchu sprawę stawiał Mark Cousins w swoim brawurowym, na wskroś autorskim, 15-godzinnym dziele „The Story of Film - Odyseja filmowa”.

Tak się też składa, że ten czas w historii muzyki był wyjątkowym okresem dla rozwoju koncepcji fortepianowego tria w jazzie i – kto wie – może również stanowił jej „złotą erę”. Zasłynęli wtedy swoimi trzyosobowymi składami tacy pianiści, jak Errol Garner, Ahmad Jamal, Red Garland, Bill Evans czy Ramsey Lewis. Na pierwszym miejscu należy jednak wymienić Oscara Petersona, który zdaniem wielu – w tym samych pianistów z Herbiem Hancockiem czy Hankiem Jonesem na czele – oddziałał na świat muzyki jak mało kto.

 

Jedną z jego najsłynniejszych płyt jest „Night Train” z 1963 roku, nagrana z Rayem Brownem na kontrabasie i Edem Thigpenem na perkusji. Zdobi ona niejedną listę z „kanonicznymi” jazzowymi wydawnictwami i stanowi wizytówkę sztuki tria Petersona: doskonały swing, znakomite wyczucie bluesa, naturalna wirtuozeria i elokwencja lidera, organiczne współgranie muzyków. „Night Train” to prezentacja mistrzowsko wykonanego swingującego jazzu, pełnego luzu, pozbawionego pretensji, przystępnego, przyjemnego w odbiorze. Wśród utworów znalazły się m.in. standardy „C Jam Blues” czy „Georgia On My Mind”. Nie bez przyczyny „Night Train” należy do najlepiej sprzedających się albumów Petersona; miała też swoje powody Diana Krall, by właśnie o tej płycie powiedzieć, że zainspirowała ją do bycia pianistką.

 

Na drugim biegunie popularności sytuuje się obecnie pianista Gene Harris, którego grupa Three Sounds również współtworzyła ową falę jazzowych triów w latach 50. i 60. ubiegłego stulecia. Obok Harrisa występowali w niej kontrabasista Andrew Simpkins i perkusista Bill Dowdy. Zanim podpisali kontrakt z wytwórnią „Blue Note” w 1958 roku – to Horace Silver miał ich polecić jej szefowi Alfredowi Lionowi – występowali zarówno w trio, jak i towarzysząc solistom. Byli wśród nich Lester Young czy Sonny Stitt, a później również np. Nate Adderley i Stanley Turrentine.

 

Ich pierwszy album dla nowojorskiej wytwórni to „Introducing the 3 Sounds” i on także jest reprezentatywny dla stylu tria: tchnący radością popularny jazz, którego lider zawadiacko prowadzi frazy swych improwizacji, świetnie komunikując się z wykonującymi jak najbardziej fachową jazzową robotę Simpkinsem i Dowdym. Harrisa określa się mianem pianisty przyjaznego i komunikatywnego, ujmującego optymizmem w swojej błyskotliwej grze. I choć cieszył się on uznaniem, to niektórzy uważali go za hołdującego muzyce łatwej, nazbyt przystępnej. Podobne opinie mogły być także inspirowane przez fakt, że estetyce zaprezentowanej na „Introducing the 3 Sounds” pozostał na długie lata wierny. W „Penguin Guide to Jazz” wyczytać można, iż Harris zawsze nagrywał tę samą płytę...

 

Cóż jednak z tego, jeśli konsekwentnie demonstrował on wiodący w latach swej młodości styl gry oraz komunikację w zespole i czynił to w sposób porywający, a być może nie mniej satysfakcjonujący niż Oscar Peterson? Ten ostatni swoje miejsce w panteonie jazzu ma; Harris najpewniej nigdy do niego nie trafi, ale przynajmniej jedna jego płyta do Państwa dyskografii trafić powinna. Na przykład „Introducing the 3 Sounds”.