Michel Petrucciani - Pięć kobiet naraz i milion dolarów w jedną noc.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Taki niewielki, a tak wielkie serce do muzyki  – powiedział o nim jeden z wychodzących z warszawskiego koncertu słuchaczy. To był drugi występ Michela Petriccianiego w Polsce. Był 1997 rok, ten sam kiedy na scenie Jazz Jamboree występował The Manhattan Transfer, kwartet Kenny’ego Garretta, zapomniany dziś trochę enfant terrible brytyjskiej sceny muzycznej Django Bates oraz Diana Krall - wówczas bardzo młoda i bardzo nieznana wokalistka z USA.

Michel Petrucciani występował wówczas w trochę nietypowym dla siebie składzie. Sekstet, z trąbką, puzonem, saksofonem i jak zawsze z wyśmienitą sekcją rytmiczną z Anthony Jacksonem na gitarze kontrabasowej i Victorem Jonesem na perkusji. To chyba święta reguła pianistyki jazzowej i jej ikon - otoczyć się towarzystwem odpowiedniej sekcji rytmicznej. Wówczas muzyka sama się dzieje, wypływa w swej najczystszej urodzie, w najpełniejszej, a jednocześnie najprostszej, idealnej formie. Takich trzyosobowych formacji zdarzyło się w karierze Petruccianiego wiele. W różnych okresach jego działania różna, każda na swój sposób ekscytująca. Z jednej strony Aldo Romano i legenda francuskiego kontrabasu Jean Francois Jenny Clark z drugiej Elliot Zigmund i Palle Danielsson, Gary Peacock / Roy Haynes, Eddie Gozmez / Al  Foster czy w końcu także i ta, z którą odwiedził Polskę pierwszy raz, w 1988 roku z Andym McKnee i Stevem Ellingtonem.

 

Zresztą kto wie czy takie klasyczne właśnie fortepianowe trio nie było najświetniejszym wehikułem dla pianistycznej sztuki Petruccianiego. Wielu tak właśnie twierdzi, nawet pomimo tego, że on sam uważał, iż kompletnym pianistą człowiek staje się dopiero wówczas, gdy jest w stanie zagrać recital solo. Z czasem zresztą z recitali solo uczynił swoją imponującą wizytówkę. Poza tym spora cześć tych najbardziej docenionych i poważnych płyt z jego dyskografii wymyka się konwencji takiego klasycznego jazzowego tria. Ot choćby weźmy słynną „Michael Plays Peterucciani” gdzie dołącza do zespołu John Abercrombie,  elektryczną i eklektyczną w brzmieniu „Live” z m.in Adamem Holztmanem na syntezatorach i Stevem Loganem na gitarze basowej czy w końcu wciąż nie tracącej nic ze swojej dyskretnej elegancji i wysmakowania „Power Of Three” gdzie towarzyszą mu dwie jazzowe legendy Jim Hall - gitara i Wayne Shorter – saksofony.

Kiedy „Power Of Three” trafiła na sklepowe półki Petrucciani miał zaledwie 24 lata. Za sobą podpisany kontrakt płytowy z Blue Note Records, liczne sukcesy muzyczne we Francji w tym koncerty podczas legendarnego Paris Jazz Festival oraz podróż do Stanów Zjednoczonych. Każdy jazzman prędzej czy później tam trafia więc fakt ten, sam w sobie nie jest niczym szczególnym, ale w życiu Petruccianiego niewątpliwie czymś wyjątkowym był. Bez zaistnienia w USA żadna jazzowa kariera chyba nie może rozwinąć się w pełni, jak się okazało, przy okazji zdobywania Nowego Świata, można również tyle, że już pamięci całego świata, przywrócić jedną z jego największych legend. Tak, tak to Michelowi Petruccianiemu zawdzięczamy, po niemal dziesięcioletniej przerwie powrót na scenę wielkiego Charlesa Lloyda – człowieka, który oprócz tego, że był jednym z najbardziej oryginalnych improwizatorów w amerykańskim jazzie, to jeszcze odkrywcą wielu jazzowych talentów ot choćby takich jak Keith Jarrett. „Planowałem już nigdy nie sięgnąć po instrument, nigdy nie już nie zagrać, ale ty mnie poruszyłeś. Zobaczyłem w tobie wyzwanie i usłyszałem piękno. Powiedziałem sobie wtedy, że muszę pokazać to piękno całemu światu” – wyznał Lloyd Petruccianiemu w jednej z rozmów.

 

Podobno kiedy spotkali się po raz pierwszy Lloyd poprosił Michela, żeby ten zagrał coś na stojącym w domu saksofonisty pięknym fortepianie Steinwaya. Kiedy ten grał Lloyd cicho wyszedł z pokoju, ale kiedy wrócił po kilku minutach, w dłoniach miał już saksofon i zaczął grać. Grali tak bez żadnej przerwy ponad dwie godziny. Od tamtego momentu do dziś Lloyd już nigdy saksofonu nie odłożył.  Niedługo po wizycie Petruccianiego powołał do życia swój nowy kwartet. Nie trudno domyśleć się, że miejsce za klawiaturą fortepianu zajął młodziutki Francuz. Wielki świat jazzu stanął przed nim otworem. Posypały się zaproszenia na największe i najbardziej prestiżowe festiwale. Ale jak mogło być inaczej? Do gry powracał wielki Charles Lloyd i co więcej niósł ze sobą kolejne wielkie pianistyczne objawienie  – Michela Petruccianiego. Każdy chciał usłyszeć, ale też i zobaczyć człowieka, któremu udało się wydrzeć jednego z najświetniejszych jazzmanów w historii z rąk cichej medytacji w domu w Big Sur.

A widok był prawdziwie zaskakujący. Nieco ponad metr wzrostu. Stopy nie dotykające pedałów fortepianu, Krótkie ręce, nieszczególnie duże dłonie, bardzo wysokie czoło, grube szkła w okularach i kiwająca się na boki sylwetka. Ale wystarczyło zamknąć oczy i już uniesposób było usłyszeć nic więcej niż wielkiego muzyka. Petrucciani był piekielnie zdolnym pianistą, porównywanym za liryzm do Billa Evansa i Keitha Jarreta oraz do Oscara Petersona za wirtuozerię, ale od urodzenia w 1962 roku cierpiał też na rzadką chorobę - osteogenesis imperfecta – znaną też jako wrodzona łamliwość kości. Do dzisiaj wszyscy, którzy mieli okazję posłuchać go na żywo zadają sobie pytanie, jak możliwe było z tak poważną chorobą zachować taką muzyczną witalność, tak orzeźwiającą świeżość brzmienia, łagodność w kształtowaniu melodii oraz swobodę i rozmach improwizatorski.  Zupełnie tak jakby uwikłana w ból i miliony ograniczeń codzienność  nie miała dostępu jego duszy. Ale chyba rzeczywiście tego dostępu nie miała.

 

„Chciałbym mieć pięć kobiet na raz i zarobić milion dolarów w jedną noc! Moją filozofią jest mieć naprawdę dobre życie i nie pozwolić nikomu ani niczemu zatrzymać mnie w drodze do tego, czego pragnę!” A pragnął wszystkiego! Miłości, sławy, pieniędzy, podziwu, sexu, wina, towarzystwa przyjaciół, wielkiej muzyki i nade wszystko tego, żeby nigdy nie traktować go jak kaleki. Był w tych swoich pragnieniach człowiekiem nie do zatrzymania. Na tydzień przez śmiercią w 1999, skąd inąd na skutek zapalenia płuc, całą noc świętował z przyjaciółmi nadejście Nowego Roku. I nie przeszkadzło mu to, że od pięciu lat był znamienitym kawalerem orderu Legii Honorowej.

A wspomniany już Wayne Shorter mówił o nim w taki sposób „Jest wielu ludzi wokół, których nazywamy normalnymi. Mają właściwy wzrost, nogi i ręce odpowiedniej długości, a ich ciała są symetryczne i prawidłowe od urodzenia, ale żyją jakby nie mieli ani rak, ani nóg, ani mózgów i przeżywają swoje życia obwiniając cały świat. A Michel? Nigdy nie słyszałem go skarżącego się. Był wielkim muzykiem i pięknym człowiekiem, który czuł i miał zdolność odczuwania i dzielenia się tym odczuwaniem poprzez muzykę”.