Pracuję głównie poza Wielką Brytanią - wywiad z Rogerem Turnerem

Autor: 
Piotr Wojdat
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Z angielskim perkusistą Rogerem Turnerem rozmawiam o Nowej Zelandii, występach na arktycznej wyspie Svalbard oraz planach na przyszłość.

Kiedy poprosiłem Cię o wywiad, napisałeś mi, że jesteś w Nowej Zelandii. Co tam robiłeś?

Roger Turner: Pracowałem z triem Monicker. Scott Thomson na puzonie, Arthur Bull na gitarze. Obaj są Kanadyjczykami. Myślę, że znam Arthura od dłuższego czasu. Może to już jakieś 20 lat, kiedy się tam spotkaliśmy na Guelph Jazz Festival. Grałem z Tradition Trio z Alanem Silvą i Johannesem Bauerem… i zaczęliśmy grać razem może 3-4 lata temu. Kilka występów w Londynie, a potem trasa koncertowa we wschodniej Kanadzie, do której dołączył Scott. Potem odbyliśmy 8-koncertową trasę po Quebecu jako trio Monicker, a następnie ta ostatnia trasa po południowo-wschodniej Australii skupiła się na festiwalu Canberra Soundout Festival i po kilku występach w Nowej Zelandii, w tym The Audio Foundation w Auckland. Świetny czas i świetna muzyka.

 

Co lubisz w tym kraju?

RT: Czuć, że jest bardzo odrębny od reszty świata i ma swój własny smak i kulturę. Piękny kraj, o tej porze roku naprawdę gorący, ale z czystym powietrzem. Świetne jedzenie, dobre wina, bardzo mili beztroscy ludzie. The Audio Foundation to niesamowita organizacja, która gości wykonawców z całego świata. Suzuki Akio był tam, kiedy my byliśmy, i kilku bardzo interesujących lokalnych muzyków takich jak Hermione Johnson, Paul Buckton i Jeff Henderson. Naprawdę coś się dzieje, także w Wellington. Na pewno ważne miejsce, a po ukończeniu przez Hermonię pracy w USA spróbuję sprowadzić ją do Europy w połowie listopada.

Czy czujesz się częścią angielskiej sceny muzyki improwizowanej razem z Lolem Coxhillem czy Philem Mintonem?

RT: Pracuję głównie poza Wielką Brytanią, dlatego że w kraju jest bardzo mało płatnej pracy. Aby grać więcej i być może wspierać scenę w Wielkiej Brytanii, myślę, że musisz mieć oddzielny dochód. Kolejna praca, dzięki której nie musisz się ograniczać w graniu ze względów finansowych. Często jest to rodzaj luksusu w Londynie i zauważono, że ostatnio nastąpił nagły przypływ emerytów, którzy podnieśli głowy i ponownie zaangażowali się w lokalną kulturę muzyki improwizowanej. Lol był być może przede wszystkim muzykiem z Wielkiej Brytanii, chociaż zespół Recedents z Mike'em Cooperem, Lol i ja pracowaliśmy za granicą. Phil wręcz przeciwnie, jest muzykiem, który może być niezwykle zajęty pracą na całym świecie. Ale obaj są bardzo brytyjskimi muzykami, ich tożsamość łączy się z aspektami bycia Brytyjczykiem i uważam się za bardzo zaangażowanego w tę kulturę. Ponadto praca głównie za granicą nie oznacza, że ​​zaniedbuje się wkład organizacyjny w scenę domową. Zarówno Phil, jak i ja organizujemy pracę tutaj, w Wielkiej Brytanii i za granicą, i wprowadzamy nowe twarze na rynek.

Jak współpracuje Ci się z Philem Mintonem? Jest bardzo nietypowym muzykiem.

RT: Phil jest świetny, jest jednym z poważnych przypadków w muzyce. Tak naprawdę lubię grać z Philem bardziej niż wcześniej, choć kiedyś też bardzo mi się to podobało. Teraz jest bardziej otwarty. Mniej ograniczony potrzebą. Chciałbym znaleźć agenta lub kogoś, kto mógłby nam organizować koncerty. Nie jesteśmy najlepszymi pracownikami biurowymi, ale mimo to wracamy do akcji.

Współpracujesz z polskim pianistą Witoldem Oleszakiem. Kiedy i jak go poznałeś?

RT: Chciałbym móc więcej grać z Witoldem. To niezwykle kreatywna, zaangażowana osoba i świetny pianista. Skontaktował się ze mną po tym, jak Chris Cutler podał mu mój adres e-mail może 8 lat temu. Myślę, że tak się stało. Chciał, żebym grał z nim, grając na wewnętrznych częściach fortepianu. Zrobiliśmy dwa szybkie płyty, jedną na fortepianie w Dragon w Poznaniu. Obie są dla mnie bardzo interesujące. Niedawno nagraliśmy kilka nagrań w Polskim Radiu w Poznaniu i nie możemy się doczekać, aby wytwórnia wydała materiał. Wydaje mi się, że możemy mieć wydanie duetu z koncertu, który zagraliśmy również na festiwalu Drum Fest w Poznaniu.

Czy znasz polską muzykę improwizowaną? Jeśli tak, to kto zrobił na Tobie duże wrażenie?

RT: Znam niektóre jej aspekty. Poznałem perkusistę Adama Gołębiewskiego i uznałem go za interesującego wykonawcę. I oczywiście znam też Witolda.

W 2019 roku zostałeś zaproszony na występy na arktycznej wyspie Svalbard. Czy możesz mi powiedzieć o tym doświadczeniu?

RT: Cóż, w jednej chwili byłem w szarym i ponurym Londynie i wydawało się, że kilka godzin później byłem na skuterze śnieżnym pośród lodowców, podróżując małym konwojem z ludźmi z bronią. Zgodnie z prawem na Svalbardzie podróżujesz wszędzie z bronią, aby uniknąć ataków niedźwiedzia polarnego. Rok wcześniej, gdy tam byłem, niedźwiedź polarny zjadł szwedzkiego studenta na środku jedynej ulicy w Barentsburgu. Naprawdę nie mogę go za to winić. Ale niesamowite było to: odwiedzenie starej opuszczonej radzieckiej placówki górniczej w Spitzbergenie, aby zagrać koncert w dobrze zachowanej sali koncertowej, dwóch dozorców, którzy opiekowali się opuszczonym obozem jako publicznością. To było zadziwiające. Fortepian na scenie, ale struny pękły na strzępy; i stary rosyjski werbel z piękną zieloną perłą, ale zamrożony, nieużywany i leżący za kulisami. Sala balowa wciąż z pustymi butelkami po wódce rozrzuconymi przed wyblakłym wielkim muralem, okna rozbite lodem i poszarpane zasłony. Straszny scenariusz, bardzo nie z tego świata, chociaż kiedyś w tym miejscu mieszkało tysiące ludzi. Był bardzo piękny basen z drewnianymi belkami i misternymi kafelkami, a tuż za pełnym arktycznym pustkowiem pełnym niedźwiedzi polarnych. Jaap Blonk, ja i dwoje innych utknęliśmy w lodzie pośród wielkich lodowców na 30 minut, a to było niesamowicie groźne. Bez broni. Szczęście nam jednak sprzyjało, a rosyjski przewodnik wrócił po nas i pomógł nam się stąd wydostać. Ale oczywiście wszyscy dobrze się bawiliśmy. To było bardzo dziwne, surrealistyczne, szalone.

Jakie masz plany muzyczne na ten rok?

RT: Konk Pack ma krótką wycieczkę do Norwegii w marcu, co naprawdę będzie bardzo miłe. Pozostaje jedną z moich ulubionych i najbardziej owocnych projektó. Otomo Yoshihide i Masahiko Satoh The Sea Trio przybywają pod koniec kwietnia na 4 lub 5 koncertów, w tym Ulrichsberg Kaleidaphon Festival. Nagranie i koncert z Philem Mintonem i Sergio Armaroli w Mediolanie później w maju. Planuję też wrócić do Japonii w połowie roku. Potem wystawa sztuki w październiku, także w Mediolanie, na którą muszę przygotować pracę. Mam nadzieję, że do skutku dojdzie też trasa po Europie z Hermione Johnsonem. I wiele innych rzeczy rozsianych po całym kalendarzu. To będzie ciekawy czas.