O edukacji muzycznej, piłce nożnej i życiu w muzyce opowiada Adrian Gaspar – wiedeński pianista, kompozytor, aranżer, band leader.

Autor: 
Małgorzata Niedzwiecka

Był zaskoczony, gdy dostał zaproszenie na tegoroczną edycję Enter Music Festival. Znalezione w Internecie nagranie „BulgaRhythMix”, na tyle urzekło Leszka Możdżera, dyrektora artystycznego festiwalu, że postanowił zaryzykować i zaprosić Gaspara wraz z zespołem do Poznania. Kłopot polegał na tym, że tamten zespół już nie istniał, a program nie był grany od lat. Nagranie pochodziło z 2007 roku. Trzeba było skompletować zespół. Ryzyko dyrektora opłaciło się: bałkańskie rytmy rozgrzały publiczność w chłodną, majową noc.

Zacznę od naiwnego pytania: czy w rodzinie ktoś grywał na jakimś instrumencie?

Tego rodzaju pytania zawsze mnie bawią. Wiesz, ja pochodzę z wielkiej romskiej rodziny… tam wszyscy grają. Większość moich wujków gra na instrumentach, moja mama gra na harmonice i akordeonie, ojciec na gitarze, ale żadne z nich nie jest profesjonalnym muzykiem. Oni nie czytają nut. Grają na imprezach rodzinnych. Wokół mnie zawsze brzmiała muzyka. Moja mama chciała, żebym grał na fortepianie, i dlatego zacząłem się uczyć. Byłem dzieckiem, miałem 7 lat, można powiedzieć, że byłem zmuszony, ale nie miałem nic przeciwko temu. To było na zasadzie: mama kazała, więc powinienem to robić, to było naturalne. Jedyną rzeczą, jakiej nigdy nie znosiłem jest wielogodzinne ćwiczenie. Nigdy nie ćwiczyłem dłużej niż 2 godziny bez przerwy. Mogę siedzieć i grać dla przyjemności godzinami, ale samo ćwiczenie mnie męczy. 12 lat uczyłem się klasycznej gry na fortepianie. Potem były studia – kompozycja.

Jak się znalazłeś w Wiedniu?

Urodziłem się w Rumunii. Miałem 4 lata, gdy wyprowadziliśmy się do Niemiec. Mieszkaliśmy tam 2 lata, chodziłem do przedszkola, nauczyłem się niemieckiego. W 1993 roku musieliśmy wracać do Rumunii. Poszedłem tam do szkoły. To była dobra, niemiecka szkoła. Właśnie tam zacząłem grać na pianinie. Moja nauczycielka gry...starsza kobieta...ona stwierdziła, że mam talent, i że w tym kraju nie będę miał szans na pełen muzyczny rozwój. Powiedziała moim rodzicom, że jeżeli mają taka możliwość, powinni wyjechać z Rumunii.  Z tego powodu w 1996 emigrowaliśmy do Austrii. Poszedłem od razu do trzeciej klasy, do szkoły w Wiedniu. Nie było problemu, bo język niemiecki już znałem.

Pamiętasz swój pierwszy koncert?

Oczywiście. Miałem 13 lat, grałem moją pierwszą kompozycję.  Z zespołem, pierwszy koncert zagrałem 2 lata później. To był klasowy zespół, Los Gitaninos. Byliśmy grupą przyjaciół. Było nas sześciu, trzech z nas uczyło się w szkole gry na fortepianie. Coś trzeba było z tym zrobić, bo to nie byłoby możliwe, by stworzyć zespół z trzema pianistami. I wtedy… tak się zdarzyło po raz pierwszy… myślę, że może to wynika z mojego charakteru… zawsze byłem dzieciakiem, który przewodził, inne dzieci chętnie robiły to, co proponowałem. Było wiadomo, że jak coś powiedziałem, to się zgadzali… na boisku piłkarskim byłem kapitanem… no więc, wtedy po raz pierwszy jako muzyk zrobiłem coś takiego…powiedziałem kolegom-pianistom: a może Ty mógłbyś grać na keyboardzie, a Ty na perkusji? I grali! To był świetny zespół. Mam gdzieś nagrania.

A Twoja orkiestra? Jak doszło do jej założenia?

To było w Wiedniu. W gimnazjum grałem w piłkę nożną, mieliśmy swój dream team. Jak już mówiłem, byłem kapitanem. Tak się składało, że wszyscy zawodnicy grali na instumentach, bo to była szkoła muzyczna. W 2005 roku dostałem propozycję zagrania koncertu na otwarcie pewnego festiwalu. Mogłem grać, co chciałem, przez 45 minut. Zaproponowałem kolegom-muzykom z boiska, by ze mną grali. Uzbierało się 12 osób. I tak to się zaczęło. Nagraliśmy razem 2 płyty: All can-B Jazz i Fun-Key.

Adrian Gaspar Ochestra to duży projekt. Gdzie nauczyłeś się, jak to ogarnąć?

W moim życiu pojawił się ważny człowiek: Mathias Rüegg: pianista, kompozytor i aranżer, założyciel słynnej Vienna Art Orchestra. Pewnego dnia Rüegg zawitał niespodziewanie na koncercie mojego big bandu. Jakiś czas później spotkałem go przypadkiem na ulicy. Pomyślałem, że to moja jedyna szansa: podszedłem do niego i zapytałem, czy byłoby możliwe, żeby mnie uczył aranżacji jazzowej na big band. Zaintrygowałem go. Wiedział, kim jestem, znał moją muzykę. Powiedział, żebym znalazł jego adres mailowy w Internecie i napisał do niego. Napisałem maila. „Przyjdź jutro” - odpisał.  W tamtym okresie Rüegg był bardzo zapracowany, jego orkiestra dużo koncertowała, dlatego „jutro” nastąpiło dwa miesiące później. Potem, przez 4 miesiące, raz w tygodniu, przychodziłem do niego do domu na zajęcia. To od niego nauczyłem się jazzowej teorii, ale w praktyce. Nauczył mnie harmonii jazzowej. Właściwie to były jedyne lekcje jazzu, jakie miałem w życiu. Materiał na płytę Fun-Key – skomponowałem częściowo w ramach pracy domowej. Przynosiłem na lekcje to, co napisałem, a Rüegg dzielił się ze mną swoimi uwagami, dawał wskazówki. Jemu zawdzięczam know-how. Nastawiałem się, że słono zapłacę za lekcje u niego. Myliłem się. Po tych 4 miesiącach nie wziął ode mnie ani centa. Podzielił się ze mną bezpłatnie swoim ogromnym doświadczeniem, bo dostrzegł we mnie potencjał. Bardzo szanuję tego człowieka.

Co się teraz dzieje z Twoją orkiestrą?

Niestety, obecnie nie koncertujemy. Nie mamy na to pieniędzy. To jest bardzo skomplikowane, zgrać 15-17 osób na próby. Nie mamy żadnych sponsorów. Poza tym w tak dużym składzie trudno jest występować na okrągło w Wiedniu. To duże miasto, ale publiczność jest ta sama, ci sami ludzie przychodzą na koncerty. Ponadto, większość tutejszych klubów jest zbyt mała, by nas pomieścić. Ale Adrian Gaspar Orchestra to nie jest mój jedyny projekt. W tej chwili koncentruję swoją uwagę na Trio. Przez ostatnie lata grałem w różnych konfiguracjach, bo nie lubię się ograniczać. Ludzie w Wiedniu tego nie rozumieją. Publiczność wolałaby żeby muzyk się określił, zdefiniował, żeby było wiadomo: aha, ty grasz w trio – koniec, kropka. W tej chwili gubią się… nie wiedzą, czy gram w trio, duo, czy mam big band…

Przez to, że się nie określasz, trudno jest Cię „sprzedać”…

To prawda. Nagrałem płyty i swego czasu współpracowałem z agencją muzyczną. Tam niestety nie rozumieją muzyki, muzyka to produkt. Agent zawsze nalegał, żebym miał jeden zespół, ten sam skład, ten sam program, przez kilka lat. Ja tego nie chciałem. Chciałem prowadzić muzyczne poszukiwania. No i dlatego przestaliśmy współpracować – nasze koncepcje były rozbieżne. Żeby sprzedać artystę, trzeba mu postawić granice. Musiałbym się określić: grać w jednej konfiguracji, pod jedną nazwą, przez co najmniej 2 lata, mieć w repertuarze jeden – dwa różne programy. Wszystko musiałoby być bardzo uporządkowane, trzeba by grać kawałki, które mam na płycie. Ja to rozumiem, to jest jasne, ale nie chcę tego robić. Mój nowy koncept: Improvision jest być może pewną próbą uporządkowania, ale daje możliwości…. Improvision – bo jest wizja, jest plan, ale to jest improwizacja, zostawiam sobie otwartą furtkę. Pracuję nad tym, by za 4 lata grać z orkiestrą, Adrian Gaspar Improvision Orchestra. Chciałbym pracować z tymi samymi ludźmi, ale za każdym razem coś zmieniać, np. zaprosić dodatkowego saksofonistę albo trębacza, perkusję zastępować instrumentami perkusyjnymi, pianino – syntezatorem, tak, żeby brzmienie było zawsze inne.

Opowiedz o swoich profesorach od fortepianu

W Konserwatorium Wiedeńskim miałem dwóch. Pierwszy z nich to typowy Wiedeńczyk, miał bardzo klasyczne podejście. Był świetnym nauczycielem… ale nie dla mnie, bo nie dawał mi odrobiny wolności. Granie z nim było nieprzyjemne. Narzucał, jak mam grać, a ja nie czułem tego w ten sam sposób, co on. Potem miałem szczęście trafić do wspaniałego człowieka, prawdziwego artysty. Nazywa się Tudor Saveanu. Jest pianistą, kompozytorem i dyrygentem. Uczy fortepianu na wydziale kompozycji w Konserwatorium Wiedeńskim. Jest fantastycznym, fascynującym, dobrym człowiekiem. Urodził się w Buenos Aires. Jego rodzina pochodzi z Rumunii. Studiował fortepian, dyrygenturę i kompozycję w Wiedniu. Od jakichś 20 lat życie dzieli między Wiedniem i Kretą… Zna 7 języków. Ma piękny, otwarty umysł. Wielokrotnie grywał trasy koncertowe w Brazylii i Argentynie z trio jazzowym, mimo, że jest klasycznym pianistą. Świetnie gra jazz. Gra też muzykę latynoską. A najbardziej niesamowita jest jego pasja: edytowanie niedokończonych kompozycji Mozarta. Jest ekspertem, jeżeli chodzi o Mozarta, jest jego wielkim miłośnikiem. Osobiście nie przepadam za Mozartem, ale fascynuje mnie fakt, że on (T. Saveanu) go uwielbia… i że napisał tak wiele kawałków Mozarta do końca, i że to zostało opublikowane: Mozart i Saveanu. Ten profesor był moją największą inspiracją. Na zajęciach z nim nie grałem dużo. Właściwie większość lekcji upływała nam na rozmowie o życiu w muzyce. Grałem potem więcej w domu.

Czy w takim razie dużo się od niego nauczyłeś?

Tak! On mnie bardzo motywował... zacząłem grać Bacha, zacząłem trochę więcej ćwiczyć. Ogromnie mnie inspirował. Zawsze powtarzał: „graj i żyj po swojemu, niech to będzie Twoje doświadczenie”. Tudor Saveanu to muzyk z krwi i kości. To lubię. Niestety, wielu nauczycieli uniwersyteckich w Wiedniu, ma wysokie stopnie naukowe, ale jest jedynie teoretykami: wyuczyli się, wystudiowali i od razu zaczęli uczyć. Ale czegóż można uczyć, jeżeli nigdy nie żyło się tym, czego się człowiek nauczył? Można uczyć tylko tego, co jest w nutach, suchej teorii. Nie można powiedzieć uczniowi, jak naprawdę wygląda życie muzyka. Miałem w życiu wielu mentorów, oni właściwie nie byli nauczycielami, tylko mentorami-przyjaciółmi. Wiele zawdzięczam rozmowom z nimi. Tudor Saveanu nie był nigdy zwolennikiem instytucji… mimo, że jest profesorem akademickim. Rozumiem go.  Nie wiadomo, kto tam, na górze, próbuje kontrolować sposób myślenia ludzi, kto kontroluje edukację. Niektórzy myślą: jestem doktorem, jestem magistrem, mogę wszystko, mam tyle możliwości – ale ja myślę, że to nie prawda. To się tylko tak wydaje. Instytucja, społeczeństwo, narzuca granice z każdej strony. Jeżeli zaczyna się robić rzeczy inaczej, niż jest to przyjęte – traci się akceptację w danym kręgu. Rozumiem to i nie chcę być w żadnym kręgu. Chcę robić swoje.

Grasz jazz?

Tak.  A może właściwie nie gram jazzu. Gram muzykę. Wiedeń jest bardzo tradycyjny. Obowiązują sztywne reguły: to jest jazz, a to klasyka. Jeśli nie grasz w określony sposób, nie możesz być jazzmanem. Kiedyś wydawało mi się to normalne, bo dorastałem w Wiedniu. Dopiero, gdy zacząłem grywać poza Wiedniem, gdy zobaczyłem jak się gra gdzie indziej, gdy zobaczyłem, jak publiczność reaguje na moją muzykę, zrozumiałem, że Wiedeń jest bardzo konserwatywny. To mi już nie odpowiada, bo chcę grać muzykę taką, jaką lubię, w taki sposób, jak chcę.

Masz jakieś inne pasje poza muzyką?

Uwielbiam piłkę nożną. W dzieciństwie miałem marzenie, by grać w Real Madrid. Mój ojciec był zawodowym piłkarzem w Rumunii. Był naprawdę dobry. Kiedy mieszkaliśmy w Niemczech, grał w małej lidze, potem zakwalifikował się do VfB Stuttgart, ale w 1992 roku pojawił się problem z azylem i trzeba było wracać do Rumunii. W Austrii trochę grał, w małej lidze, ale potem zrezygnował. Musiał iść do pracy, zarabiać na utrzymanie rodziny. Kiedy miałem 11 lat zainteresowałem się piłką nożną. Wiem… to bardzo późno, ale za to, od razu stałem się fanatykiem!  Właściwie do 14 roku życia chciałem na poważnie grać w piłkę. Ojciec powiedział, że muszę wybrać, czy chcę być piłkarzem – wtedy muszę odłożyć na bok muzykę i skupić się na piłce, na treningach; czy chcę być muzykiem. To było w okresie, gdy zacząłem komponować własną muzykę, gdy zainteresowałem się muzyką bałkańską, bułgarską, macedońską. Zdecydowałem, że zostanę przy muzyce. Może to i dobrze, że nie zostałem piłkarzem…

Często gwiżdżesz grając koncert?

Czasem gwiżdżę dla zabawy, gdy ćwiczę, improwizuję. W Poznaniu ( Enter Music Festival 2013) to był mój pierwszy oficjalny gwizdany koncert. Podczas próby dźwięku stwierdziłem, że to fajnie brzmi i postanowiłem gwizdać na koncercie. Lubie gwizdać, bo istnieją takie efekty, których nie da się wydobyć z fortepianu, ale da się uzyskać gwiżdżąc, na przykład: &*%&*^%^#& or (*()&(^*^&

Śpiewasz?

Jedynie dla zabawy. W szkole musiałem śpiewać w chórze, bo jako pianista nie mogłem niestety grać w orkiestrze. Śpiewanie w chórze w grunice rzeczy było fajne. Byłem basem. Śpiewaliśmy ciekawe utwory. Z perspektywy czasu widzę, że doświadczenie zdobyte w chórze okazało się pomocne. Było mi łatwiej, gdy zacząłem komponować kawałki na chór i orkiestrę.

Często bywasz w Polsce?

Pierwszy raz grałem tu w 2009 roku, z moim zespołem Gypsy Combo. Występowaliśmy w Teatrze Nowym w Łodzi. Graliśmy muzykę cygańską i muzykę świata. Od 2008 roku, w sierpniu bywam w Oświęcimiu, na obchodach Dnia Pamięci o Zagładzie Romów i Sinti. W tym roku zostałem poproszony o napisanie kompozycji upamiętniającej romską poetkę, Bronisławę Wajs „Papuszę”. To będzie utwór na orkiestrę i sopran, premiera będzie miała w Polsce, prawdopodobnie w listopadzie, jeszcze do końca nie wiem, gdzie.  Inspiracją są wiersze Papuszy, mam ich sporo.  Mam na koncie podobny projekt – napisałem Symfonię Romani – Bari Duk. Skomponowałem to inspirując się wywiadami, jakie przeprowadziłem z Hugo Höllenreiner'em, Sinto, który jako dziecko trafił do obozu a Auschwitz i był poddany eksperymentom medycznym doktora Mengele.

Jak komponujesz?

Bywa różnie. Nie wiem. Czasem po prostu sobie gram, pojawia sie jakiś pomysł, zaczynam nad nim pracować, improwizować i coś powstaje. To jedna z metod. Studiowałem kompozycję, więc uczyłem sie zasad racjonalnego konstruowania muzyki. Uważam, że nie można się nauczyć bycia kompozytorem. Można nauczyć się jedynie reguł komponowania, można nauczyć się rzemiosła. Ale to nie wystarczy. Komponowanie to sztuka. Trzeba to czuć. Według mnie to jest absurdalne, że obecnie można studiować jedynie kompozycję. Kompozytor powinien też umieć grać, dyrygować. Musi wiedzieć, czego chce, umieć aranżować i zagrać to, co skomponuje. Jeśli nie potrafi grać tego, co sam napisał – jakaż to sztuka? Richard Strauss, Rachmaninow, Mahler...to według mnie jedni z ostatnich prawdziwych muzyków. Dziś coraz częściej jest tak, że pianista tylko gra, kompozytor tylko komponuje, a dyrygent – tylko dyryguje. Myślę, że to nie jest prawdziwa sztuka.  Taka specjalizacja nie powinna mieć miejsca. Muzyk powinien być wszechstronny.

Co myślisz o konkursach pianistycznych?

Nie lubię konkursów. Granie to sztuka. Nawet, jeśli wygrasz, to wygrałeś w oczach 3-4 jurorów. Czyli: być może 3-4 osoby uważają, że jesteś dobry, ale reszta niekoniecznie. Jeśli przegrywasz, to znaczy, że nie zrobiłeś wrażenia na tych 4 osobach, ale pozostali być może inaczej Cię widzą. Nie można oceniać sztuki. Zdarzało mi się uczestniczyć w konkursach, ale nie czuję presji, by cokolwiek komukolwiek udowadniać.

To wielkie szczęście, zarabiać na życie robiąc to, co się kocha…

Oczywiście! To znaczy – o ile ci za to zapłacą. Bywa różnie. Ale to jest OK. To, co robię, to moja pasja, robię to dla siebie, robię to dla zabawy. Nigdy tak naprawdę nie wiem, kto mnie słucha i ogląda. Może się zdarzyć, że to, co grasz, spodoba się komuś, i coś z tego wyniknie… to jest improwizacja, to jest życie, to jest w porządku. Wolę grać 10 razy dla zabawy i za darmo, wolę grać to, co chcę, niż za świetną kasę grać każdego dnia to samo, to, co muszę, to, czego już nie chcę grać, co nie daje mi radości. Pieniądze raz są, raz ich nie ma. Jak zarobisz przyzwoicie, to możesz dobrze zainwestować, a jak kasy jest mało – to… możesz sobie kupić piwo. Pieniądze nie są najważniejsze. Gdy miałem 20-21 lat radzono mi, żebym najpierw zajął się robieniem muzyki komercyjnej, żebym się sprzedawał, wyrobił sobie nazwisko, a potem – jak już będę znany – będę grać to, co chcę. Myślę, że to strata czasu. Można stracić kontakt ze swoją pasją w pogoni za pieniądzem i sławą. Potem może się okazać, że jest za późno… Chcę robić tylko to, co lubię i czuję.