NIe robię zdjęć wygodnych - wywiad z czarodziejem obiektywu, Guyem Le Querrecem

Autor: 
Andrzej E. Grabowski

Podczas wspólnej audycji Jazzarium przeprowadzonej z Kajetanem Prochyrą w ubiegłym tygodniu w Radiu WNET Maciej Karłowski obiecał wywiad, którego przed laty udzielił magazynowi Jazz & Classics słynny fotograf Guy Le Querec. Zapraszamy więc do lektury! 

Jak schowany widz

Artysta fotografik Guy Le Querrec odwiedził Polskę. Przez pięć dni towarzyszył znakomitemu klarneciście Davidowi Krakauerowi. W krakowskim klubie Indigo powstawał koncertowy album Karakuera i Klezmer Madness. Ozdobą wydawanej w wytwórnio Label Bleu płyty ma być książeczka ze zdjęciami Guy'a Le Querrecka. Podczas tej wizyty udzielił wywiadu Andrzejowi E. Grabowskiemu

Koncerty Krakauera jeszcze się nie zaczęły, ale Pana kolejna przygoda fotograficzno-muzyczna już trwa...

Niektóre płyty to tylko jedno zdjęcie - to na okładce; inne to wręcz małe albumy fotograficzne. Dwa lata temu robiłem podobny projekt z Enrico Ravą w Montrealu. Trwało to trzy, cztery dni. Ani na chwilę nie opuszczałem Enrica, byłem przy nim podczas śniadania, na spacerach, próbach. Powstały cztery płyty, nagrane z różnymi muzykami. I cztery książeczki zawierające po 20 zdjęć. Podobnie będzie z Davidem Krakauerem. Jest jednak coś, co różni to przedsięwzięcie od innych. W Krakowie towarzyszy nam ekipa telewizyjna Antonia Ferrery. Przyjechaliśmy tu dopiero wczoraj, nie zrobiłem więc jeszcze wielu zdjęć. Sfotografowałem jednak Davida i jego grupę jeszcze w Paryżu. Potem w samolocie i na lotnisku w Krakowie. Staram się cały czas być blisko. I tak to będzie trwało przez następnych pięć dni. Dzisiaj zrobię kilka ujęć klubu Indigo, instalacji, świateł. David planuje też spacer po mieście, kilka rozmów...

Co jest bardziej emocjonujące: fotografowanie koncertów, czy dokumentowanie prywatnego życia artysty?

W środowisku fotografów jestem znany jako osoba, która potrafi uchwycić najbardziej intymny moment. To, dlatego że bardziej interesuje mnie życie pozakoncertowe. Ale w tym zawodzie nie ma priorytetów. Występy też mogą ukazać zupełnie inne oblicze artysty. Wiem jednak, że nie byłbym usatysfakcjonowany fotografując wyłącznie koncerty. Fotografie jazzowe to zresztą tylko część mojej pracy. Nie stwarzam granic pomiędzy fotografią jazzową a zdjęciami dokumentalnymi. Niedawno opublikowałem na przykład książkę na temat Indian Ameryki Południowej. A album „Suite Africane” to raczej zdjęcia Afryki z muzykami w tle, niż muzyków w Afryce. Inni robią zdjęcia stricte jazzowe. Ja chcę robić zdjęcia, w których będzie trochę słońca, a może jeszcze coś więcej... Nie chcę, żeby ludzie oglądając je myśleli, że jazz jest dobry, dlatego że są ciemne postacie, dym. To rodzaj mojego osobistego wyzwolenia. Nie robię zdjęć wygodnych.

Wspominał Pan o projektach z Enrico Ravą oraz o muzycznej podróży po Afryce z Aldo Romano, Louisem Sclavisem, Henri Texierem, której efektem były płyty „Carnet de Routes” i „Suite Africaine”. Pana zdjęcia w dużej mierze tworzą te albumy. Czuje się Pan ich współautorem?

To skomplikowana sprawa. Gdybym powiedział: tak, byłoby to nadużycie. Muszę znaleźć złoty środek. Jeżeli chodzi o autorstwo... W przypadku „Carnet...” i „Suite...” to ja wpadłem na pomysł stworzenie tria Romano-Sclavis-Texier. Początkowo podróżowałem po Afryce sam. Zależało mi na tym, by do miejsc, które odkryłem, zaprowadzić potem muzyków. Chciałem pokazać im te najważniejsze, najistotniejsze dla mnie rejony.

Miał Pan więc pośredni wpływ na muzykę, którą tworzyli. Były to przecież impresje wynikające z podróży.

Gdy powstawało trio, nie myśleliśmy o nagraniu płyty, a tym samym o tworzeniu książeczki. Podczas pierwszej podróży muzycy mieli po prostu grać w różnych miejscach Afryki. Nie byli jednak do końca przekonani do tego pomysłu. Czasem woleli zostać w hotelu. Musiałem ich zmuszać. Traktowali to jak obowiązek. W końcu jednak odnaleźli w tym przyjemność. Po sukcesie dwóch pierwszych płyt zapomnieli o swojej niechęci. Zdawali sobie sprawę, że jeśli pójdą dalej tym tropem, odniosą kolejne sukcesy. Nie było im jednak łatwo, bo w prasie pojawiało się wówczas sporo artykułów, których autorzy kładli główny nacisk na fotograficzną cześć projektu. To stresowało muzyków, bo o nich nie wspominano.

Stał się Pan jednym z bohaterów „Suite Africaine”, mimo że nie jest Pan muzykiem. A może traktuje Pan swoją Leicę jak instrument muzyczny?

Może troszeczkę... Fotografia jest jak jazz: jest w niej temat i improwizacja. Poza tym istnieje coś takiego jak muzyka Leiki. Proszę posłuchać... Jeśli ustawimy aparat na długi czas, to usłyszymy jak gra. Nie tylko ja tak mówię. „Suite Africaine” to pierwszy przypadek w historii, gdy aparat został potraktowany jako instrument muzyczny. Ludzie, którzy nie znają się na fotografii, pytają: - No, ale co to jest ta Leica? Na czym ty właściwie grasz? I, czy słuchając płyty usłyszymy ten twój instrument? Nie – odpowiadam – to jeden z najcichszych instrumentów na świecie. Prawie go nie słychać.

Co było pierwsze - fotografia czy jazz?

Może troszkę wcześniej fotografia. Ale dosłownie kilka miesięcy. To już czterdzieści lat. Fotografować zacząłem bardzo wcześnie, miałem wtedy czternaście, może piętnaście lat. Oglądałem kiedyś rodzinny album i to właśnie wtedy pojawiła się chęć uchwycenia chwili. Tej, która tak szybko odchodzi w zapomnienie.

Ile klatek trzeba poświęcić, żeby zdobyć to jedno, jedyne zdjęcie?

Ekonomicznie jest robić 36 dobrych zdjęć na jeden film...(śmiech) Robię czasem zdjęcia, co do których nie mam zbyt wielkich nadziei. Które wcale nie muszą być interesujące. Ale one też są potrzebne. Uczą, jak uchwycić odpowiednie momenty. Czasem widzę jakąś sytuację i jestem przekonany, że będzie z tego świetne zdjęcie, a potem okazuje się, że jest nieudane.

Co skłoniło Pana do fotografowania jazzmanów?

Jazz zawsze mnie interesował. To było właśnie to, co chciałem zachować. Na samym początku byłem bardzo nieśmiały. Fotografowałem z daleka, jako schowany widz. Dopiero po trzech latach zacząłem się zbliżać do muzyków, fotografować ich podczas prób i normalnego życia

Pierwsza przygoda z jazzową fotografią?

Ben Webster w 1966 i Elvin Jones w 1969. To było bardzo ważne! Pierwsze moje zetknięcie z tak wielkimi muzykami i wejście za kulisy. Kolejnym takim doświadczeniem był Charles Mingus. Byłem pod ogromnym wrażeniem tego artysty. Wszystkich dziwiło, że ciągle wchodziłem do samochodu z Mingusem, że zawsze tam byłem. A ja po prostu czekałem na niego i byłem przygotowany. Śledziłem Mingusa bez przerwy. Gdy brał do ręki instrument, wychodził z samochodu, wchodził na pokład samolotu... Całe moje zaangażowanie wynikało z podziwu, jakim go darzyłem. To z tego okresu pochodzi bardzo znane zdjęcie kontrabasu Mingusa. Położył go na taśmie bagażowej na lotnisku.

Jak na to reagował?

Mówi się, że Mingus miał bardzo trudny charakter. Nigdy nie powiedział miłego słowa. Ani dzień dobry, ani dziękuję. Ale nigdy też nie protestował. Chyba nie przeszkadzała mu moja obecność. Wielką przygodą był też Miles Davis. Dla mnie. Nie wiem, czy dla muzyków także.

Jak artysta fotografik postrzega muzykę? Widzi ją czy słyszy?

Obie rzeczy na raz. Obserwowanie muzyki nie wyklucza jej słuchania. Ludzie mówią, że muszę cały czas pracować, fotografować, nie mam więc czasu na słuchanie. To nieprawda. Powiedziałbym, że jest odwrotnie. Czasem obserwowanie przez aparat, z ciekawością i skupieniem, pozwala mi właśnie usłyszeć więcej niż innym mogłoby się wydawać. Przez dni, miesiące, lata przeżyłem rzeczy wyjątkowe. Próby, emocje. Jako jedyny miałem taką możliwość.

Czy to pomaga lepiej zrozumieć muzykę?

Tak. Muzycy często chcą, bym przychodził robić im zdjęcia. Czasem dostarczam artystom pewne idee, pomysły, które pojawiają się potem w dołączanych do albumów książeczkach. Właściwie pochodzą one ode mnie. Niektórzy muzycy uważają, że wprowadzam niesamowitą atmosferę, która absolutnie im nie przeszkadza. Niektórym wręcz pomaga w graniu. Tak było z Michel'em Portalem, dla którego robiłem zdjęcia w Minneapolis. Michel to osoba bardzo spięta. Grał z byłymi muzykami Prince'a. To było dla niego dość stresujące. Przy mnie się jednak odprężył, wyluzował. Mówi się, że fotografie z Portalem są świetne, bo uchwyciłem momenty śmiechu, płaczu, smutku. A ja po prostu łatwo nawiązałem z nim kontakt.

Jak dobiera Pan muzyków, których Pan fotografuje? Czy to tylko ci, których Pan lubi?

Są tacy muzycy, którzy mnie nie interesują, ale ich też czasem fotografuję. To mój zawód. Zdarza się zresztą, że jedne z najlepszych moich ujęć to właśnie zdjęcia tych muzyków, którzy najmniej mnie interesują. Zrobiłem też już wiele fotografii, które mnie nie satysfakcjonowały, a są na nich ci muzycy, których najbardziej podziwiam. Ale na pewno więcej zaangażowania wkładam w fotografowanie artystów, których lubię. Czasem ma to związek z muzyką, jaką grają, czasem zależne jest od ich osobowości.

A gdy jakaś muzyka kompletnie się Panu nie podoba?

Myślę, że możemy mówić o muzyce ucha i muzyce oka. Dźwięki nie muszą być niesamowite, ale obraz może okazać się świetny. Mówię o fotografii jako o dramaturgii. Tak jak w teatrze czy filmie, każdy punkt, każda osoba musi dokładnie odgrywać swoją rolę. Fotografia dokumentuje, z drugiej jednak strony tworzy fikcję. Nawet w przypadku artystów, których muzyka mnie nie interesuje, sytuacja może być niesamowita dla samej sztuki fotografowania.

 

Ma Pan jakiś sposób na fotografię?

Fotografia to spotkanie powodzenia z przypadkiem. Po prostu się rozglądam. Patrzę. Myślę o fotografii, próbuję zaaranżować przestrzeń. Na przykład: jak by to było, gdyby ktoś znalazł się w jakimś innym miejscu. Odczuwam ogromną satysfakcję, gdy po chwili zastanowienia, którą drogę wybrać, okazuje się, że idę tą, która jest słuszna. Że na tej właśnie drodze powstają dobra zdjęcia. Jak powiedział kiedyś Jorge Luis Borges: „Nie ma przypadków. Są tylko spotkania”.

Czy fotografie mogą uzupełniać muzykę?

Relacje pomiędzy muzyką a fotografią są bardzo silne. Niektóre idee muzyczne mogą wręcz wywodzić się z fotografii. Kiedy czasem słucham muzyki, ona może spowodować, że w mojej głowie powstają obrazy, które stają się potem inspiracją do dalszych fotografii.

Które z dotychczasowych spotkań z muzykami uważa Pan za najważniejsze?

To tak jak z miłością. Spotkań jest wiele. A nam się wydaje, że to właśnie to ostatnie było najważniejsze. W przypadku fotografii to nie jest jedno jedyne spotkanie. Jest ich dużo, dużo więcej. Mingus, Elwin Jones to spotkania, z których powracałem z uczuciem wyzwolenia. To byłoby smutne, gdybym powiedział, że było jakieś jedno jedyne. Znaczyłoby, że już takiego więcej nie będzie.

Fotografowanie największych jazzmanów ma Pan już za sobą. O czym Pan teraz marzy?

Nie marzę. Raczej żałuję, bo ci, których chciałem sfotografować, już nie żyją. Nie chciałby jednak zdradzić swoich marzeń z dzieciństwa. Nie chciałbym zdradzić siebie samego. W pokoiku dziecka są szafki z szufladkami. Trzeba co pewien czas do nich zaglądać, sprawdzać, czy nie zapomniało się o jakichś marzeniach. To jak ballada w jazzie. Taki spokojny spacer. Gdy byłem bardzo młody, chciałem słuchać jazzu i fotografować go. Staram się to zachować jako cel i marzenie mojego życia.