Nie możesz udawać kogoś, kim nie jesteś - wywiad z Rodrigo Amado

Autor: 
Piotr Wojdat
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Rodrigo Amado to jedna z najważniejszym postaci portugalskiej sceny muzyki improwizowanej i free jazzowej. Pretekstem do rozmowy z tym artystą były najnowsze jego wydawnictwa. Jedno z nich to "Let The Free Be Men" z udziałem muzyków zza Wielkiej Wody: basisty Kenta Kesslera, perkusisty Chrisa Corsano i multiinstrumentalisty Joe'a McPhee, a drugie - nie mniej ważne, "The Field" sygnowane nazwą Motion Trio z udziałem maestro fortepianu - Alexandrem von Schlippenbachem.

 

Czy ostatni rok dla Ciebie jako artysty był szczególnie trudny?

 

Rodrigo Amado: Nie, niezupełnie. Pandemia dała mi możliwość pracy nad wieloma projektami, które były opóźnione. Mogłem też dużo więcej ćwiczyć i wrócić do mojego fotograficznego archiwum, zagłębiając się w obie dyscypliny, muzykę i fotografię. Sam fakt, że miałem dużo czasu na refleksję nad życiem i tym, co robię jako artysta, był niesamowity. Powiedziałbym również, że było to oczywiście trudne, ale w tym sensie, że teraz stajemy się coraz bardziej świadomi wszystkich poważnych problemów dotykających społeczeństwo i planetę. Ale to jest bardziej związane ze mną jako człowiekiem, a nie artystą.

 

Czy miałeś czas na coś, czego nie mogłeś zrobić przed tzw. lockdownami?

 

RA: Tak, na pewno. Przede wszystkim mogłem miło spędzić czas z rodziną. To zdecydowanie ważne. Poza tym przez długi czas zastanawiałem się nad zakupem nowego, zabytkowego instrumentu. Ale naprawdę trudno taki znaleźć i są bardzo drogie. Musisz wypróbować wiele saksofonów, aby znaleźć taki, który naprawdę łączy się z twoją grą, a to wymaga wielu poszukiwań i uwagi. W zeszłym roku, w środku pełnego lockdownu, udało mi się wyśledzić jeden z tych instrumentów, w Paryżu, który miał wszystkie cechy, których szukałem. Więc po prostu wsiadłem do pustego samolotu i poleciałem do Paryża, żeby spróbować. I w końcu go dostałem. To Super Balanced Action firmy Selmer, zbudowany w 1951 roku. Magiczny instrument.

 

Jaka jest obecnie sytuacja w Lizbonie i Portugalii, jeśli chodzi o granie koncertów?

 

RA: W tej chwili sytuacja jest raczej spokojna, rzeczy powoli zbliżają się do normy. Przynajmniej koncerty się odbywają, nawet jeśli odbywają się w kontrolowanym środowisku. Gram dość regularnie.

 

 

 

W maju wydaliście swój nowy album z Joe’em McPhee, Kentem Kesslerem i Chrisem Corsano. Czy mógłbyś opowiedzieć mi coś o tym projekcie? Kiedy został nagrany i jaki był na niego pomysł?

 

RA: Ten amerykański kwartet powoli staje się moim głównym projektem, głównie dlatego, że ma większy potencjał do koncertowania po Europie. Inne projekty, jak Motion Trio, The Attic czy Refraction Quartet też są ważne, ale nie mogą jeszcze dorównać wpływowi tej grupy. W 2012 roku założyłem „This Is Our Language Quartet” z konkretnym celem zorganizowania czegoś z Joe’em McPhee. Naprawdę bardzo chciałem z nim grać. Przez kilka lat nasze drogi krzyżowały się w Nowym Jorku, czy na jakimś festiwalu, a jego energia była zawsze super pozytywna, bardzo empatyczna. Kiedy go zaprosiłem, od razu się zgodził. Potem zacząłem myśleć o tym, kim powinni być pozostali muzycy. Wybrałem Corsano ze względu na jego wszechstronność i zdolność do tworzenia abstrakcyjnego dźwięku. Jego impresjonistyczne bębnienie wydawało mi się idealnym dopasowaniem do organicznego języka Joe’a. Po tym zdałem sobie sprawę, że potrzebuję kogoś od basu, który sprawiłby, żeby zespół stąpał twardo po ziemi, aby nie brzmiał zbyt abstrakcyjnie. Kent był idealnym wyborem. 

 

Ten nowy album został nagrany na żywo w potężnym Jazzhouse w Kopenhadze w 2017 roku. To była jedna z tych magicznych nocy, kiedy czujesz, że muzyka dzieje się sama, i od razu wiedziałem, że chcę wydać to nagranie. Z biegiem czasu album stał się dla mnie symbolem oporu przeciwko utracie wolności. Nazwa albumu „Let The Free Be Men”, zaczerpnięta z graficznego poematu EM de Melo e Castro, oznacza właśnie to – krzyk przeciwko bardzo realnemu ryzyku, że my, jako ludzie, możemy stracić naszą ukochaną wolność. W rzeczywistości ten proces już się rozpoczął i każdego dnia tracimy nieco więcej naszej wolności w sposób, który nie jest od razu dostrzegalny i w sposób, w który wierzymy, że jest akceptowany. Dlatego mówię: opieraj się!!

 

Motyw graficzny na okładce tego albumu jest bardzo ciekawy. Faktura obrazu jest intrygująca…

 

RA: Obraz na okładce pochodzi od jednego z najważniejszych malarzy portugalskich ubiegłego wieku, Eduardo Batardy. Bardzo podobała mi się jego praca i kiedy szukałem okładki dla tego albumu, natknąłem się na ten konkretny obraz. Od razu miałem wrażenie, że to „to”. Oczywiście reprodukcja na okładkach CD i LP nie może się równać z oryginałem, ale jestem całkiem zadowolony z rezultatu i okazał się to piękny hołd dla twórczości Batardy. Bardzo lubił też muzykę.

 

 

 

Tuż za rogiem premiera kolejnego nowego albumu, który wkrótce ukaże się za sprawą Twojego zespołu Motion Trio. Jaka jest Twoja interpretacja tytułu płyty „The Field”?

 

RA: „The Field” odnosi się do cudu spotkania się z kimś, kogo nigdy w życiu nie spotkałeś - Alexandrem von Schlippenbachem. Wiąże się z wyjściem na scenę zaledwie kilka godzin po spotkaniu z nim i nagraniem muzyki, którą możesz usłyszeć na tym albumie. Przez cały koncert miałem wrażenie, że gramy dokładnie tę samą muzykę. Czasem prowadziłem zespół, innym razem to Alex przejmował stery. Ale bez względu na ryzyko, które podejmowaliśmy (a podejmowaliśmy je wszyscy), nigdy nie straciliśmy muzycznego wątku, który reprezentuje serce muzyki. Jak bycie „w strefie”, w polu energii, które łączy wszystkie kropki. Grając z Motion Trio i Alexem, mogłem używać niezgodnych nut lub fraz, wiedząc, że zmienią kierunek muzyczny tak, jak chciałem, ponieważ wiedziałem, że koledzy zawsze będą wiedzieć, co z tym zrobić i nigdy nie będą się czuć zagubieni. Cóż... to reprezentuje niezwykły stopień swobody muzycznej, nawet jak na standardy muzyki improwizowanej.

 

Jak to jest grać muzykę z Alexandrem von Schlippenbachem? Czy jest dla Ciebie inspiracją?

 

RA: Granie z Alexem to absolutny przywilej. Muszę przyznać, że bardzo rzadko czuję się komfortowo, grając z pianistą. Jedynym podobnym doświadczeniem, jakie miałem, było granie z Matthewem Shippem. Alex był też przez wiele lat jednym z naszych muzycznych bohaterów. Muzyka jego tria i kwartetu była podstawą naszego rozwoju jako muzyków. Poza tym spotkanie z nim osobiście było tak wyjątkowe, jak sobie wyobrażałem. Muzycy tacy jak on i Joe McPhee są współczesnymi szamanami, reprezentującymi czyste źródło godności, kreatywności i miłości. Brak słów, aby opisać, jak to jest dla mnie ważne.

 

Płyta została nagrana podczas Vilnius Jazz Festival w 2019 roku. Czy przed koncertem robiliście jakieś próby i ustalenia?

 

RA: Wcale nie. Jak zwykle w każdym projekcie, który prowadzę, muzyka jest totalnie improwizowana. Nigdy nie rozmawiamy o tym, co będziemy grać. Dla mnie to gwarantuje prawdziwość tej muzyki. Nie możesz tego udawać, nie możesz udawać kogoś, kim nie jesteś. Wszystko, czym jesteś, jest ułożone, przejrzyste, na scenie.

 

Myślę, że niektórzy ludzie, którzy słuchają Twojej muzyki, nie wiedzą, że jesteś również fotografem. Co jest dla Ciebie najciekawsze w fotografii? Dlaczego zdecydowałeś się robić zdjęcia profesjonalnie?

 

RA: Poza artystycznym zainteresowaniem fotografią, które było dla mnie silną fascynacją od młodości, fotografia jest dla mnie dyscypliną, która uzupełnia muzykę. Muzyka jest w zasadzie działaniem grupowym, podczas gdy fotografię mogę tworzyć sam. Stało się to dla mnie bardzo ważne, kiedy życie muzyczne zaczęło się naprawdę intensywnie rozwijać. Jestem typem osoby, która lubi być sama, a kiedy byłem młody, podróżowałem samotnie. To, że podróżowałem sam, zawsze pozwalało mi na większą swobodę i stwarzało możliwości przygody, której nie miałabym, gdybym podróżował z kimś. W późniejszym życiu poczułem potrzebę powrotu do tej „samotnej” energii, a fotografia mi to dała. Fakt, że zacząłem robić wystawy, produkować i sprzedawać swoje prace, miał również związek z równoważeniem finansów, co może stać się nieco kruche, gdy pracuje się tylko jako muzyk improwizujący.

 

Wydałeś książkę „Un Certain Malaise”. Czytałem, że była inspirowany twórczością Herberta Heldera, który był poetą. Czy możesz opowiedzieć mi więcej o tym projekcie?

 

RA: „Un Certain Malaise” powstało w trakcie intensywnej trasy koncertowej po Europie i Rosji. Wracając do miast takich jak Paryż, Berlin, Kopenhaga czy Moskwa, zacząłem odczuwać pewne wspólne ślady zmian, głównie na gorsze, jakby te miasta straciły swoją niewinność, poetycki klimat; stawały się bardziej jałowe. Tak więc „Un Certain Malaise” odnosi się do tej złej energii, która powoli zaczęła dotykać większość głównych miast europejskich. Herbert Helder często pisał o tych sprawach i sam był odmieńcem. Do książki zaprosiłem Gonçalo M Tavaresa, genialnego pisarza z młodszego pokolenia, aby napisał to, co czuł w odniesieniu do moich obrazów. Kiedy wysyłał mi swoje teksty, byłem zachwycony sugestywną mocą jego słów, tym, jak intensywnie potrafił przywołać czyste emocje zaledwie kilkoma słowami. Było to dla mnie ogromną inspiracją.

 

Czy masz w planach koncerty w Polsce?

 

RA: Będę koncertować w październiku tego roku z Humanization Quartet i mamy zaplanowany występ w Dragon Club w Poznaniu na Festiwalu Spontaneous Music Tribune. Czekam na to, bo mam wrócić do Warszawy i Krakowa. Polska zawsze jest niezwykle intensywnym doświadczeniem, jeśli chodzi o muzykę improwizowaną. Moje uszanowanie!