François Couturier - Rozmarzone improwizowanie

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (Makr Mushet - Universal / ECM)

François Couturier to muzyk, którego subtelne brzmienie znałem przede wszystkim z albumów tria Anouara Brahema, okazał się wrażliwym, skupionym, wdzięcznym rozmówcą, który z uśmiechem na twarzy odpowiadał na moje pytania. W Polsce będzie niebawem gościem 50ECM Warsaw Festiwalu. Rozmowę z pianistą udało mi się odbyć dwa dni po jego występie w niewielkim francuskim mieście Nevers. Postanowiłem do tego wydarzenia nawiązać na początku naszej rozmowy, gdyż – choć nigdy w Nevers nie byłem – miasto to wywołuje we mnie silne emocje. Otóż tam częściowo toczy się akcja jednego z moich ukochanych filmów: wybitnego dzieła Alaina Resnais pt. „Hiroszima moja miłość”.

*

Dopiero co Pana kwartet grał w mieście Nevers, rozsławionym przez film Alaina Resnais. Nie miałem jeszcze okazji go zwiedzać, ale wydaje mi się, że Nevers zachowało charakter „dawnej Francji”, ze starą miejską zabudową i solidnymi nadbrzeżami Loary. Czy to słuszne wrażenie?

Jak najbardziej. Nevers to przykład typowego dla tzw. „głębokiej Francji” miasta – mam na myśli położenie w centrum kraju i zachowanie historycznej architektury. Są nawet uliczki, gdzie rzeczywiście można poczuć się jak we Francji sprzed kilku wieków.

Jaka jest publiczność w takich miastach?

Wiele zależy od kontekstu, w jakim się wystepuje. Akurat w Nevers zagraliśmy na festiwalu jazzowym, na który widzowie przychodzą przygotowani oraz świadomi tego, co usłyszą. Przyjeżdża także niemała grupa dziennikarzy, zainteresowanych programem tego wydarzenia. I choć mówię o jazzie, to należy stwierdzić, że mój Tarkovsky Quartet tak naprawdę jazzu nie gra. Łączymy improwizację z muzyką zakomponowaną we współczesnym duchu, nieraz atonalną w stylu choćby Stockhausena, co we Francji nie jest zbyt popularne. Francuska publiczność lubi muzykę dającą się łatwo sklasyfikować, co w naszym przypadku jest niemożliwe. Ale na szczęście są we Francji festiwale – i ten w Nevers jest jednym z ważniejszych – które są otwarte na rozmaite fuzje i zazwyczaj prezentują muzykę autorską, poza konwencjami. Częściej jednak gramy na przykład w Niemczech, gdzie widownia mniej przywiązana jest do gatunkowych etykiet.

Pana zespół nazywa się Tarkovsky Quartet, co stanowi nawiązanie do nazwiska słynnego rosyjskiego reżysera. Co w jego twórczości zainspirowało Pana do tego stopnia, że nazwał Pan tak kwartet?

To długa historia, której początków należy upatrywać w mojej współpracy z Anouarem Brahemem. Nagrałem z nim kilka płyt dla wytwórni ECM, której szefowi Manfredowi Eicherowi spodobała się moja gra. Zaprosił mnie wtedy do zrealizowania albumu z takim składem, z jakim będę chciał. Grałem wtedy regularnie z saksofonistą Jeanem-Markiem Larché i akordeonistą Jeanem-Louisem Matinierem, ale pod kątem albumu chciałem wprowadzić do składu czwarty instrument o mniej popularnym w muzyce improwizowanej brzmieniu. Wybór padł na wiolonczelę i grającą na niej znakomitą artystkę Anję Lechner. Tarkowski był dla mnie od dawna bardzo ważnym twórcą, którego oddziaływanie przyrównałbym do Bacha, Rimbauda czy Mallarmégo. Dlatego też postanowiłem złożyć mu hołd moją pierwszą autorską płytą dla ECM i zatytułowałem ją „Nostalghia – Song for Tarkovsky”. I od tej nazwy pierwszego albumu zaczerpnąłem nazwę Tarkovsky Quartet, pod szyldem której ukazały się kolejne dwa, w tym najnowszy pt. „Nuit blanche”. Co ciekawe, Tarkowski używał w swoich filmach mało muzyki – najczęściej były to dźwięki elektroniczne, szumy albo wybrane barokowe pasaże Bacha, Vivaldiego czy Pergolesiego.

Mówi Pan, że Tarkowski to dla Pana ważny artysta, ale co dokładnie Pana u niego interesuje? Ja kojarzę z jego filmami specyficzną powolność, duchowość, zawieszenie czasu, swego rodzaju enigmatyczne piękno...

Dokładnie to wszystko mnie w jego kinie fascynuje! Nie jest oczywiście tak, że komponuję muzykę dla kwartetu oglądając filmy, ale staram się te cechy obrazów Tarkowskiego w jakiś sposób odbić dźwiękami. Jest to kino o wyjątkowym nastroju i specjaliści od Tarkowskiego – w tym jego syn – nieraz mówili mi, że w jakiś magiczny sposób muzyka kwartetu silnie koresponduje z aurą jego kina. Niezwykle mnie to cieszy.

Ceni Pan również innych reżyserów?

Uwielbiam Bressona i jego bardzo odrębny styl. Brak muzyki, wolne tempo, mechaniczne dialogi, a przy tym poruszający humanizm. Przeczytałem w dziennikach Tarkowskiego, że i on niezwykle lubił Bressona. Wymieniamy tutaj nazwiska wielkich twórców i w kontekście ostatniego albumu muszę powołać się na jeszcze kilka – otóż tytuł mojej najnowszej płyty „Nuit blanche” [„biała noc” - przyp. MK] zainspirowało oniryczne opowiadanie Dostojewskiego „Białe noce”, które zostało zekranizowane przez Viscontiego. A od oniryzmu krótka droga do słów Bergmana o Tarkowskim: „Każdy film nie jest dokumentem, jest snem. Dlatego Tarkowski jest największy ze wszystkich. Porusza się z oczywistością w obszarze snów, nie wyjaśnia ich, dlaczego miałby zresztą wyjaśniać? Jest wizjonerem, który zdołał zainscenizować swoje wizje w najtrudniejszym, ale też najpodatniejszym ze wszystkich mediów”.

Przepadam za takimi kulturowymi echami, korespondencjami między twórcami.

I mnie to bardzo interesuje.

A czy muzycy Pana kwartetu podzielają Pana pasję dla kina Tarkowskiego?

Anja i Jean-Marc znają dobrze jego kino, ale Jean-Louis nie widział żadnego jego filmu! (śmiech) To jednak nie ma żadnego znaczenia. Bardzo wiele nas łączy, gramy już ze sobą długo i choć mamy różne wrażliwości, uważam że nasza grupa jest szczególna. Jest mało zespołów z takim zestawem instrumentów. Wszyscy mamy wykształcenie klasyczne, ale ja na przykład grałem m.in. jazz fusion na pianinie Fendera z Johnem McLaughlinem, trudną muzykę współczesną z Dominikiem Pifarélym czy mocno zakomponowaną z Anją Lechner. I choć mam świadomość, że na świecie na pewno istnieją lepsi instrumentaliści od nas, to razem tworzymy dość wyjątkową całość, która ma swoich zwolenników. Na wspomnianym przeze mnie festiwalu w Nevers podchodzili do mnie dziennikarze i mówili, że choć styl naszej muzyki nie jest im bliski, to dawali się ponieść jej hipnotyzującemu oddziaływaniu. To był dla mnie jeden z dowodów, że nasza muzyka może przemawiać do tych, którzy na co dzień wolą jazz.

Czy na bazie materiału „Nuit blanche” zespół dużo improwizuje?

Mamy oczywiście partytury, ale jest tam bardzo niewiele nut – paradoksalnie mało jest tam zapisane. Niektórzy sądzą, że wszystko, co się dzieje w mojej muzyce, jest przewidziane, ale są w błędzie. Na płycie jest może 15-20 procent materiału skomponowanego, reszta to nasze improwizacje na jego bazie. Napisałem kilka motywów, ale przewidziałem także fragmenty zaimprowizowane. Jest trochę tematów średniowiecznych zasugerowanych przez Anję, jest również jedna kompozycja Vivaldiego. Zrobiliśmy też serię krótkich improwizacji, które użyliśmy na płycie – nazwaliśmy je „snami” i one są niczym refren na albumie. To był pomysł Manfreda Eichera.

Czy koncerty odtwarzają tę logikę albumu?

Nie, na żywo realizujemy inne scenariusze. Jest więcej pola do improwizacji, która jest mi o wiele bliższa aniżeli wykonywanie kompozycji. Występując, kwartet jest w swego rodzaju „bańce muzycznej”, wewnątrz której jest się w pełni skupionym na grze pozostałych. W zależności od świadomej decyzji bądź instynktu albo reaguje się na nią dźwiękami, albo nie.

Jak podchodzi Pan do kwestii miejsca koncertu? Czy jest to ważne, w jakich warunkach odbywa się występ?

Przede wszystkim ważne dla mnie jest, na jakim będę grać instrumencie, ponieważ ja – w przeciwieństwie do pozostałych muzyków kwartetu – siadam za każdym razem za innym fortepianem. Wiem wprawdzie, że dla niektórych pianistów jazzowych to, na jakim instrumencie grają, nie ma wielkiego znaczenia. Jeśli jednak o mnie chodzi, to gram tego rodzaju muzykę, w której brzmienie jest niezwykle ważne. W miejscach, gdzie grywam, są na szczęście z reguły dobre fortepiany.  Jakiś czas temu graliśmy w dużej sali w Paryżu i dźwięk na scenie był bardzo suchy, dźwiękowiec nie był dobry – wtedy trzeba wczuć się wyjątkowo w muzykę i wejść na wyżyny wrażliwości, by przeżywać ją we właściwy sposób. Bywa to wyzwaniem. Mamy świadomość, że zła akustyka wpływa negatywnie nie tylko na nas, ale także na widownię – a to już jest bardzo niepożądane. Z kolei na takich festiwalach, jak Jazzowa Jesień, wiem że mogę liczyć na dobrego dźwiękowca i odpowiednie potraktowanie naszego brzmienia.

Po raz pierwszy usłyszałem Pana na albumach lutnisty Anouara Brahema. Czy może Pan opowiedzieć o Waszej współpracy, komunikacji, a może nawet – przyjaźni muzycznej?

To ktoś dla mnie niezmiernie ważny. Znamy się od trzydziestu lat – Anouar wtedy przyjechał do Paryża i szukał partnerów do grania. Zaprzyjaźniliśmy się, graliśmy razem z Jeanem-Paulem Céléą, koncertowaliśmy we Francji, w Tunezji i innych miejscach. Z płyt Anouara, na których wystąpiłem, uwielbiam dwie: „Le Voyage de Sahar” i „Le Pas du Chat Noir”. Ta ostatnia jest szczególnie ważna dla Anouara, gdyż została bardzo doceniona przez słuchaczy i prasę. To muzyka wyjatkowa, łącząca wątki arabsko-andaluzyjskie z wrażliwością w stylu Erika Satie. Anouar jest poetą, genialnym melodystą, którego muzyka jest prosta, a zarazem głęboka. Pamiętam, że gdy Anouar pokazywał mi szkice utworów na naszą pierwszą wspólna płytę w trio, nie wierzyłem, że będę w stanie grać tak subtelnie – byłem wtedy pochłonięty agresywnymi, współczesnymi duetami z Pifarélym. To się jednak udało i stworzyliśmy zespół – razem z Jeanem-Louisem Matinierem, będącym teraz w moim kwartecie – który odniósł sukces i obficie koncertował. Nie ukrywam także, że praca z Anouarem pomogła mi przy tworzeniu mojego kwartetu. To bowiem dzięki niemu wkroczyłem w bardziej subtelne, liryczne sfery i połączyłem je z moimi wcześniejszymi doświadczeniami.

Wspomniał Pan o pomyśle Manfreda Eichera, dotyczącym umieszczenia improwizowanych „refrenów” na albumie „Nuit blanche”. Jak duży jest jego wpływ na muzyczny całokształt wydawanych płyt?

Ogromny. Manfred komponuje płyty niczym reżyser, który tworzy film. Czasami sugeruje drobne zmiany w budowie utworów, ale przede wszystkim ma konkretną wizję ich kolejności, a więc całości dramaturgii albumu. To, co proponuje, jest najczęściej słuszne, przemyślane. Niektórzy sądzą, że jest władczy i decyduje o rozmaitych kwestiach za muzyków. Owszem, tak się dzieje w jakimś stopniu, ale to sprzyja muzyce, gdyż Eicher wpływa na nią z wrażliwością, wyczuciem i gustem. Ufam mu w całej rozciągłości i nie mówię tego z uprzejmości, ale w oparciu o wieloletnie doświadczenie pracy z nim. Cechuje go jeszcze jedna umiejętność – jest znakomitym psychologiem i wie dokładnie, co danego dnia jest w zasięgu muzyka. Dzięki temu mądrze zarządza energią i czasem w studiu. Anouar Brahem na przykład mówi, że nie nagra żadnej płyty bez Eichera w studiu.

Podobno podczas jednej z sesji długo rozmawialiście o kinie?

Tak – jego kultura i erudycja są niewiarygodne! Jest też bardzo zainteresowany Francją, zna całą historię kina francuskiego. Jego znawstwo w zakresie muzyki, literatury, sztuki w ogóle, jest niesamowite. To oddany kinofil, jego przyjacielem jest reżyser Jean-Luc Godard, który czasami wykorzystuje nagrania wydane przez ECM w swoich filmach.

Co znaczy dla Pana bycie w grupie artystów wydających muzykę w ECM?

Jeśli powiedziano by mi kiedyś, że będę nagrywał dla ECM, pomyślałbym, że będę wobec tego wielką gwiazdą, a tak wcale nie jest. Nagrywanie dla tej wytwórni postrzegam jako prestiż, ale nie musi wcale przydawać sławy.

A jakiej muzyki Pan słucha?

Słucham wielu płyt wydawanych przez ECM. Moim ulubionym artystą jest Keith Jarrett, choć mam świadomość, że to mało oryginalne. (śmiech) Jakość jego pianistyki jest nieprawdopodobna. Niektóre z jego albumów solowych są przy tym jak koncerty muzyki współczesnej, i sądzę że wielu z jego słuchaczy nie sięgnęłoby po tego typu muzykę, gdyby nie była sygnowana nazwiskiem Jarretta. Uwielbiam też Bacha, Arvo Pärta, Alfreda Schnittkego... Na albumie „Nostalghia” użyłem fragment sonaty tego ostatniego na fortepian i wiolonczelę. Schnittke, swoją drogą, był wielkim miłośnikiem Tarkowskiego. (śmiech)

Pana Tarkovsky Quartet koncertuje, wydaje płyty. Ma Pan jakieś inne, ważne obecnie dla Pana, przedsięwzięcia?

Zaplanowane jest nagrywanie nowej płyty w duecie z Anją Lechner. Sesja odbędzie się w Lugano. Wprawdzie w Paryżu jest dobre studio La Buissonne, gdzie przed związaniem się z ECM często nagrywałem, Manfred także swego czasu rejestrował tam muzykę – niedawno na przykład z pianistą Nikiem Bärtschem. W tej chwili już jednak z niego nie korzysta.

To tam powstał między innymi Pana album z Danielem Humairem i Jeanem-Paulem Céléą pt. „Tryptic”, prawda?

Dokładnie! To płyta z 2007 roku i była chyba ostatnią, na której faktycznie grałem jazz. W tym nie ma nic dziwnego – w końcu Daniel Humair jest doskonałym perkusistą jazzowym, znanym na świecie. Jean-Paul Céléa zaś jest świetnym kontrabasistą, a przy okazji moim przyjacielem od wielu lat. Z nim, a także z perkusistą Michele Rabbią, chcę zresztą wznowić współpracę i pomyśleć nad nagrywaniem w trio.

Bardzo dziękuję Panu za rozmowę.

I ja dziękuję.