We Love Miles - Al Foster i Wallace Roney na Palm Jazz Festival

Autor: 
Lech Basel
Autor zdjęcia: 
Lech Basel

Marzeniem wielu fanów jazzu mojego pokolenia było usłyszenie Milesa Davisa na żywo. Król Jazzu był w Polsce dwukrotnie ale ja nie mogłem uczestniczyć w żadnym z tych wydarzeń. Doczekałem jednak czasów gdy sporo muzyków z Jego stajni koncertuje w Polsce, ba, koncertuje i we Wrocławiu. Był juz Chick Corea, Wayne Shorter, Ron Carter,Dave Holland, John Mc Laughlin,Marcus Miller, Dave Liebman. A w niedzielę 14.10.2012 udałem się w podróż na Śląsk, do Gliwic, by na Palm Jazz Festiwalu szukać ducha Milesa na koncercie zespołu jego wieloletniego perkusisty Ala Fostera z gościnnym udziałem Wallace'a Roneya. 

W swojej autobiografii Davis tak pisał : "Najbliższy mi w zespole był Al Foster, bo z nim znaliśmy się najdłużej. Prawdziwie uduchowiony koleś, a do tego równy kompan. Podczas lat milczenia to Al utrzymywał mnie w kontakcie z tym, co się dzieje w muzyce. Gadałem z nim niemal codziennie przez te lata i naprawdę mu ufałem" Gdy dodam, że Foster grał z Davisem przez 13 lat to nie będzie w tym chyba nic dziwnego, że jechałem na ten koncert z ogromną ciekawością. Tym bardziej, że i Wallece Roney to postać nietuzinkowa, uczeń Clarka Terry'ego, Dizzy'ego Gillespiego i samego Milesa Davisa, który był jego nauczycielem i mentorem. 

Skład zespołu uzupełniali przedstawiciele młodszego pokolenia, uznani muzycy na jazzowym rynku.Na saksofonach zagrał Wayne Escoffery, na fortepianie Adam Birnbaum, na kontrabasie Doug Weiss, obaj z USA.

W nowoczesnej sali Centrum Kultury Studenckiej "Mrowisko" zasiadło ponad 250 słuchaczy, którzy bardzo ciepło przyjęli zespół. Już od pierwszych dźwięków koncertu zatytułowanego "Tribute to Miles"  duch Króla Jazzu unosił się pod sklepieniem, drżał w dźwiękach przytłumionej trąbki Roney'a, wyczuwalny był w skupionych frazach fortepianu, wyluzowanej i pełnej feelingu grze Ala. Duety trąbki i saksofonu, pulsacja kontrabasu... wszystko to mocno osadzone było w stylistyce Davisa. Fotografowałem ten koncert z krótkimi przerwami od początku do końca, miałem więc rozdwojoną uwagę , zaangażowane zmysły słuchu i wzroku. I przyznać muszę, że  w pewnym momencie brakowało mi żaru, emocji, które zawsze towarzyszyły mi nawet przy słuchaniu płyt. Prawdę mówiąc najwięcej zaangażowania widać było na twarzy Ala Fostera, który też dowcipnie przedstawiał muzyków podczas koncertu. Jego grą byłem najbardziej usatysfakcjonowany. Słychać i widać było wyraźnie kto jest szefem, kto nadaje rytm i ducha , kto tak długo był z Milesem nie tylko jego muzykiem ale i kumplem.

Trudno słucha się takich okolicznościowych koncertów, trudno o obiektywne oceny, gdy górę biorą emocje i wygórowane często oczekiwania. Ja osobiście popełniłem chyba wielki błąd taktyczny czytając w pociągu do Gliwic fragmenty autobiografii Milesa Davisa, wyszukując te fragmenty, które związane były z osobą Fostera. Tego problemu nie mieli chyba śląscy fani jazzu, którzy oklaskami reagowali na pierwsze dźwięki bardziej popularnych standardów Milesa i ciepło nagradzali solówki każdego z muzyków. Oczywiście były kwiaty, był bis, było oczekiwanie na autografy i rozmowy. Tym sposobem spóźniłem się na pociąg i musiałem pospacerować trochę z dźwiękami davisowymi po pustych ulicach miasta. Niespodziewanie stało się to wartością dodaną tego niezwykle inspirującego dla mnie wyjazdu.

Szkoda, że nie mogę wrócić do Gliwic na pozostałe koncerty Palm Jazz Festiwalu. Że nie usłyszę niezwykle ciekawie zapowiadającego sie projektu Krzysztofa Kobylinskiego Sagrada Familia, że nie dla mnie zagra kolejna gwiazda ze stajni Milesa, John Scofield, że nie zahipnotyzuje mnie Nils Petter Molvaer ani Wojciech Karolak czy też Joe Lovano i Dave Douglas, że nie wspomnę o licznych koncertach klubowych.