Komeda Jazz Festival 2012: Peace, love & jazz - relacja z koncertu otwarcia - Al Foster Quartet, Leszek Kułakowski Trio i Joanna Knitter

Autor: 
Marika Markowska

W sobotę 20 października wielbiciele melodyjnego jazzu spędzili w trójmiejskiej Filharmonii Bałtyckiej długi i przyjemny wieczór. W koncercie otwarcia XVIII Komeda Jazz Festiwal wystąpiło trio Leszka Kułakowskiego z wokalistką Joanną Knitter oraz kwartet legendarnego już Ala Fostera.Po drobnych problemach z oświetleniem, krótkim przywitaniu zebranych i z kilkunastominutowym opóźnieniem na scenę wyszedł pierwszy z występujących zespołów. Projekt „Love songs” to osiem utworów skomponowanych przez pianistę Leszka Kułakowskiego do wierszy krakowskiego poety Zbigniewa Książka. Bez zbędnych wstępów skład otulił słuchaczy łagodnymi dźwiękami fortepianu, współgrającymi z oszczędną linią basu, delikatnym szemraniem perkusji. W tej otulinie wokal Joanny Knitter zabrzmiał czysto i głęboko, i lepiej sprawdzał się w niższych tonacjach. „Górki” brzmiały momentami dość piskliwie. Wokalistka brzmi też pewniej śpiewając pełnym głosem. Na uwagę zasługuje bardzo oszczędny w dźwiękach „Czemu Twój pleców cień”, w którym gra samo pianino, a wokal snuje smętną opowieść o odległości. Wibrujący subtelną erotyką „Pragnień rozkochanych wiersz” pozwolił na solowy pokaz umiejętności kontrabasiście Piotrowi Kułakowskiemu, któremu w pozostałych kompozycjach pozostawiono o wiele mniej miejsca.O miłości pisze się trudno, stąd też zauważalna nierówność tekstów, w których usłyszeć można było z jednej strony liryczne choć proste, „Miałam być, całym światem być, miałam ciepłem lata być, no... i nic, no... i już nie ma nic”, z drugiej budzące wątpliwości porównanie „Ty, kajzerką z masłem”. Występ zamykał pulsujący życiem i energią blues „W łóżku zima i szron”, w którym toczył się rewelacyjny dialog fortepianu z perkusją. W tym utworze pojawił się element, którego niestety brak było pozostałym – życie. A mimo to „Love songs” słuchało się dobrze, zapewne dzięki doskonałemu wykonawstwu. Całość jednak w swej przytulnej miękkości nie porwała słuchaczy zanadto, a brawa między numerami zdawały się mieć umiarkowaną temperaturę. Wyjątkiem był właśnie ostatni blues. Na jego zakończenie Jacek Pelc, dotychczas grający bardzo delikatnie, wręcz pieszczotliwie, dał się ponieść solówce i zdecydował uderzyć w bębny bardziej zdecydowanie, za co zresztą został nagrodzony entuzjastycznymi brawami. Trwały one tak długo, aż zespół wrócił na scenę i zagrał spokojniejszy już bis.          Po kilkunastominutowym antrakcie publiczność w niecierpliwym oczekiwaniu zgromadziła się ponownie w sali koncertowej. Zgasły światła, rozległy się oklaski i... nie stało się nic. Zapadła pełna konsternacji cisza. Dopiero przy trzeciej próbie wywołania zagubionych artystów, na scenie pojawiła się pani konferansjer zapowiadając gwiazdę wieczoru – Al Foster Quartet. Muzycy wyszli na scenę, rozległy się pierwsze, subtelne dźwięki fortepianu, na którym grał Adam Birnbaum, a po chwili dołączyło do niego grube i ciepłe buczenie kontrabasu Douglasa Weiss’a. Czyżby w ten sposób miał toczyć się koncert perkusisty, który napędzał niegdyś muzyczną machinę Milesa Davisa? Na szczęście nie. Ten pierwszy utwór to było tylko takie koncertowe intro, taki czas kiedy można bez szkody dla całości uporać się z technicznymi i dźwiękowymi kłopotami, które dopadły nie tylko Ala Fostera, ale również i saksofonistę Wayne’a Escoffery’ego. Kiedy jednak lider pierwszy raz uderzył w talerze rozległy się gromkie brawa. Kiedy więc wszyscy byli już gotowi, zapadła cisza, Foster uderzył o siebie pałeczkami i rozpoczęła się prawie półtoragodzinna opowieść.Ponieważ utwory nie były przerywane zapowiedziami, można się do nich odnieść jako do pewnej całości. Emocje przekazywane przez muzykę nie były spektakularne, ani jakoś nadmiernie wyszukane, ale za to bliskie i znane każdemu. Dzięki temu porwały ze sobą publiczność, która zachowywała się już inaczej niż w trakcie pierwszej części koncertu. Dotychczas zdystansowana i bijąca brawo jedynie pomiędzy utworami, teraz zaczęła dostrzegać i nagradzać aplauzem również poszczególne solówki.Muzyka grana przez kwartet jest zdecydowanie koncertowa, odtwarzana z głośników sprawdziłaby się co najwyżej jako niezobowiązująca muzyka tła. Na uwagę zasługuje kontrabasista, którego palce śmigały lekko po strunach, dając utworom pełne, bogate i gęste brzmieniowo wsparcie, niemal zezwalające pianiście na wyważony i niesięgający po kontrasty sposób gry. Imponujące natomiast okazały się tempa, jakie osiągał w solówkach saksofonista. Niestety momentami można było odnieść wrażenie, że tylko one się liczyły, nawet za cenę zagubienia się sensu doboru dźwięków. Escoffery jednak zyskał sympatię publiczności, za każde, coraz bardziej zaangażowane brawa dziękując uśmiechem lub skinieniem głowy. Jednak pupilkiem widowni był zdecydowanie Foster, niebojący się zupełnie czasem zwyczajnie niejazzowo łupnąć w gary. Szeroko, maniakalnie wręcz uśmiechnięty, od momentu kiedy tylko usiadł przy instrumencie, aż do zejścia ze sceny. I dał z siebie wszystko pomimo prawie siedemdziesięciu lat na karku i dziesięciogodzinnej podróży do Gdańska. Bis był krótki i spokojny, na koniec perkusista obsypał braterskimi pocałunkami policzki pani konferansjer. Zespół schodził ze sceny wśród burzliwych braw, a Foster zostawił wszystkich ze swoim życiowym przesłaniem – „peace, love & jazz”.