Walerian, Shipp i bracia Oleś - kosmiczny żywioł

Autor: 
Alicja Dylewska
Autor zdjęcia: 
Bogdan Adamczyk

Godzina 20:30. Poniedziałek. Widownia toruńskiego Bulwaru Kultury niecierpliwie oczekuje tego co od dawna było zapowiadane i czego będzie jedynym w Polsce świadkiem - Okuden Music Series Fall 2011. Salę spowija przytłumione światło. Instrumenty samotnie oczekują na rozpoczęcie spektaklu i oto nareszcie jest zapowiedź, rozlegają się powitalne brawa. Muzycy są już na scenie. Mateusz Walerian, Bracia Olesiowie i za klawiaturą lśniącego Stainwaya Matthew Shipp. Potem zapada totalna cisza.

Niespiesznie przerywa ją duet fortepianu i saksofonu, będący jakby subtelnym zaproszeniem do równoległej dźwiękowej muzycznej rzeczywistości. Niespodziewanie duet wycisza się i pozostawia niczym niezakłóconą przestrzeń dla kontrabasu. Wydobywane smyczkiem brzmienia ze spokojem wysyłają wiązki drgań tym, którzy jeszcze nie zdołali w pełni wyciszyć. Nieśmiało wkracza perkusja, na razie tylko nieznacznie obwieszczając swoją obecność.

Sytuacja powoli nabiera barw. Dźwięki zaczynają przenikać się śmielej, mocniej splatać, to znów od siebie odrywać. Wyciszają się by za moment wzrastać w siłę. Każdy instrument ma w tym swój ważny udział. To jakby niespieszne wprowadzanie w trans, zapowiadające nadejście czegoś dotąd nieznanego. Jak obietnica wcześniej nie doświadczanego przeżycia. Czas płynie, a zespół, jak w rytualnym wirze zaczyna odsłaniać przed nami kolejne tajemnice dźwięku.

Teraz muzyka wypełnia całą przestrzeń, a ze sceny spogląda na nas już nie kwartet, ale potężny, groźny i wirujący muzyczny organizm. Chwilami z tej intensywnej i masywnej struktury brzmień wyłania się solo kolejnych instrumentów, zupełnie jakby chciały stanowczo zaznaczyć, że to co słyszymy, to jednak dzieło każdego z nich z osobna, a nie jakiś jeden nadnaturalnie potężny klaster dźwięków i emocji. A jednak wszystko to w fascynujących splotach układa się w spójną, starannie pomyślaną całość, szczegółowo i z rozmysłem ułożoną, zaplanowaną z maestrią i kunsztem aż do ostatniego dźwięku. Tym bardziej to zadziwiające, że przecież ci czterej muzycy nigdy wcześniej razem nie grali.

O tak, ten rodzaj przekazu, taka muzyka, w takim wykonaniu potrafi bardzo skutecznie onieśmielić, zapewne także i najwytrawniejszego słuchacza. Potrafi też kusić jak ułuda, w oparach której chciałoby się pozostać ile tylko się da. I rzeczywiście, potem kiedy rozlegają się brawa, owacje, głośne zachwyty na pożegnanie, dopiero po chwili zauważam, że choć na scenie nikogo już nie ma, i wszystkie instrumenty zamilkły, dalej unoszę się na falach tego kosmicznego żywiołu. I za żadne skarby nie chcę wracać na ziemię.