Bracia Olesiowie i Christopher Dell czyli sposób na Komedę! - relacja z finałowego koncertu w poznańskim Pasażu Kultury

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Blanka Tomaszewska (fenommedia)

Muzyka Krzysztofa Komedy – wiadomo, to nasze dobro narodowe. Mierzy się z nią na różne sposoby chyba każdy. Jedni zrobią to w zaciszu domowej pracowni i nikt się potem o tej walce nie dowiaduje, bo ani wymiaru koncertowego ani płytowego rozmyślania te nie przybierają. Inni z kolei z rozkoszą czynią z Komedy swój sztandar towarzyszący im przez całe artystyczne życie. Są również i tacy, którzy traktują go jak flagę, wyjmowaną tylko wtedy, gdy nadarzy się po temu stosownie lukratywna okazja. Jest jeszcze inna, zapewne najmniej liczna grupa muzyków sięgających po utwory Krzysztofa Komedy wtedy, kiedy temat muzyki słynnego kompozytora dojrzeje w nich na tyle, aby uzasadnione było zabierać w tej sprawie głos. Bo Komeda to sprawa poważna, a nie wygodne hasło w wikipedii i wyciągnięta z lamusa ramota. Jeśli nie ma się na jego temat nic własnego do powiedzenia, to lepiej dla wszystkich nie zawracać nikomu tym głowy, inaczej podzieli się los marnych kopistów, albo stanie zwyczajnym krzykaczem, zagłuszającym słabość koncepcji ostentacyjnym cytowaniem oryginału.

Bracia Olesiowie należą do tej ostatniej grupy. Że od jakiegoś czasu myślą o zagraniu Komedowych standardów wiedziałem. Wiedziałem również, że wybrali także trzeciego muzyka, aby razem te kompozytorskie rejony zwiedzić i że wcześniej już przedstawili swoje na ten temat przemyślenia berlińskiej publiczności. Wybrali jak to mają w zwyczaju nietypowo i odważnie. Christopher Dell, bowiem to – wibrafonista i co wiecej muzyk raczej w Polsce nieszczególnie szeroko znany i bez ciężaru Komedowego dorobku. Owszem w Europie Zachodniej cieszy się szacunkiem eksperta w swojej dziedzinie, znakomitego improwizatora i nienagannego technika, który dodatkowo jeszcze na scenę wychodzi tylko wtedy, kiedy projekt jest od początku do końca satysfakcjonujący go artystycznie. Tak, pan Christopher Dell nie musi koncertować, ani nagrywać wszędzie, ze wszystkimi i za wszelką cenę. Poza tym, że jest wyśmienitym muzykiem, jest także cenionym wykładowcą architektury i aktywnym zawodowo projektantem. Ale kiedy już na tej scenie jest to możemy się spodziewać, że przyniesie ze sobą prawdziwie ekscytującą muzykę.

Że podczas niedzielnego finału Olesiowej trzydniówki trzeba będzie uważnie nadstawiać uszu, spodziewałem się od dawna. Że doświadczę koncertu doskonałego tego pewien już wcale nie byłem. Ponieważ w artystyczne działania improwizatorów niosą za sobą zawsze ryzyko, a na ostateczny wpływa ogromna ilość czynników. Tak więc Komeda, wibrafon i sekcja rytmiczna. Mogło być różnie, ale było wspaniale. Na scenie trafili na siebie muzycy, którym granie razem nie tylko sprawia przyjemność, ale jest także wzajemnie ogromnie inspirujące. Wszyscy trzej wiedzą jak grać, wiedzą co chcą w muzyce osiągną i mają narzędzia, pozwalające im nawet bardzo ryzykowne szlaki przemierzać bezpiecznie i sposób imponujący.

Ten koncert nie był zestawem standardów. Był raczej jak rozmyślanie nad Komedą, jak ożywcza niekiedy prowadzona bardzo żywiołwo dyskusja o tym co w Komedzie może się skrywać, gdzie szukać w jego kompozycjach swojej przestrzeni, jak modelować formę, aby z zaproponowanej struktury wyłoniła się nowa przestrzeń i w końcu też, jak tę przestrzeń potem po swojemu urządzić. Okazało się, że przestrzeń naszkicowana przez Komedę i zaadaptowana przez Ahead Trio to obszar wyznaczony drogowskazami bardzo różniących się od siebie kompozycji, „Kattorny”, „Night Time, Daytime Requiem”, „Svantetic”, „Astigmatic” oraz zagraną na bis „Crazy Girl”. I tu kolejne, jakże miłe i krzepiące doświadczenie! Świat Komedy może bez straty całego swojego czaru istnieć bez słynnej kołysanki z „Dziecka Rosmary”. Może obejść się bez niej, zupełnie jak świat Theloniousa Monka dwa dni wcześniej mógł być dalej piękny i kompletny bez „Round Midnight”.

Jak się po pierwszym bisie okazało nie mógł obejść się bez wieńczącej całość, może nawet niespełna dwuminutowej, na poczekaniu wyimprowizowanej miniatury, w której ledwie mglistym echem odbijały się Komedowskie motywy i nastroje, ale której sam Komeda nigdy nie napisał. Delikatnie powoli rozpływała się w przestrzeni, a słuchacze razem z nią. Aż w końcu zgasła stając się jednocześnie ostateczną kropką na końcu zdania i czarownym zaproszeniem do refleksji. Tak, te najświetniejsze koncerty, właśnie taką puentą się kończą.