Trance / Pulse - inauguracja 11. Sacrum Profanum

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Michał Ramus, www.facebook.com/Ramusphotography

Pierwszym dźwiękiem jaki podczas inauguracji 11 edycji festiwalu Sacrum Profanum był klik włączanego magentofonu. To właśnie on wyznaczał puls utworu „In C” Terry’ego Riley w wykonaniu gitarowej orkiestry Adriana Utleya. Jeden z założycieli słynnej grupy Portishead, w towarzystwie 18 innych "wioślarzy" zarejestrował niedawno tę kompozycję na płycie. W Krakowie do zespołu włączył polskich gitarzystów: Marcina Gałązkę, Macieja Cieślaka, Patricka The Pana, Michała Dymnego, Piotra Aleksandra Nowaka oraz pianistę Piotra Orzechowskiego. 

Orkiestra złożona z tylu gitarzystów (naliczyłem 16 a w gąszczu wioseł nie były to wcale rachunki proste) jest bytem cokolwiek perwersyjnym. Już po chwili nie sposób było dostrzec z której strony, z którego wzmacniacza dobiegają dźwięki, które w danym momencie wyłaniają się na pierwszy plan. Z drugiej strony, licząca sobie 49 lat partytura Terry’ego Riley, nazywana pierwszym utworem muzycznego minimalizmu, jest doskonałym materiałem do tego by właśnie gitarzystów - solistów, indywidualistów - połączyć ze sobą w orkiestrę. Z resztą związki urodzonego w Kalifornii kompozytora z muzyką rockową trwają już tak długo, że nie wspólnota tych muzycznych idiomów nie podlega dyskusji - by wspomnieć choćby dedykowaną Rileyowi i hinduskiemu guru Meher Babie utwór grupy The Who „Baba O’Riley”.

Na pogniecionej kartce papieru, którą na pulpicie położył Adrian Utley znalazły się notatki pozwalające mu poruszać się między 53 muzycznymi frazami, które dał muzykom „do zabawy” amerykański kompozytor. Każdy z wykonawców może bowiem sam decydować którą frazę będzie w danym momencie rozwijał. W tej orkiestrze nie ma więc miejsca na sekcję czy innego rodzaju formacje. To improwizowany kalejdoskop budowany z 53 szkiełek, których zmienność konfiguracji i interpretacji tworzy co i raz nowe obrazy. Obok gitarzystów Utley powołał do zespołu dwóch klawiszowców i saksofonistę - szczególnie ten ostatni wyróżniał się swoim brzmieniem, przypominającym niekiedy ludzki głos.
Słychać było w tym wykonaniu zarówno smugi rocka - niekiedy nawet, pod koniec utworu w jego balladowych odcieniach - jak i jazzowej improwizacji - wszak Riley rozmiłowany był w muzyce Coltrane’a i Davisa - amerykańskiego bluesa, czy przede wszystkim transu tak bliskiego beatnikom. 

Adrian Utley's Guitar Orchestra - In C Preview from Mintonfilm on Vimeo.

Przede wszystkim jednak koncert ten przyniósł to, z czym festiwal Sacrum Profanum kojarzony jest od lat - muzyczne doświadczenie, seans, w którym wspólnie uczestniczą muzycy i słuchacze. W przestrzeni tej, w gruncie rzeczy przejrzystej struktury można było albo zatopić się w medytacji i tytułowym Transie, lub też wsłuchiwać w subtelne detale, ewolucje faktur i brzmień. Temu przeżywaniu towarzyszyło uczucie wspólnoty - siedząc na podłodze sali Ogrodu Sztuk obok leżących, czasem śpiących dzieci, starszego pana, który przysiadł obok na koszu na śmieci czy nielicznych, którzy jak zahipnotyzowani stali bez ruchu zasłuchani i zafascynowani. Nie wszyscy oczywiście weszli w tę podróż z Utleyem i Riley’em. Po pierwszej części w foix można było usłyszeć głosy także tych, których wyprawa po prostu znudziła. Nie był to wszak porywający koncert, bo nie o to tu chodziło. Celem medytacji nie było wywołanie euforii - wprost przeciwnie: raczej oderwanie od naszej często zbyt dynamicznej codzienności.

Adrian Utley gościł już na Sacrum Profanum 3 razy - podczas koncertu Reich @75, w prologu do tegorocznej edycji, z zespołem Portishead i teraz. Jego zainteresowanie nową muzyką nie jest jednak podyktowane wyłącznie krakowskim festiwalem. Ze swoją gitarową orkiestrą wykonuje też np. muzykę Arvo Parta. In C to z pewnością nie ostatnie jego słowo, nie ostatni ton, który chciałby zagrać po życiu w Portishead.

Po hipnozie „In C” kłopoty miałem nawet z liczeniem do pięciu. Kilkakrotnie musiałem sprawdzać ile muzycznych stacji zainstalował w foix Ogrodu Sztuki Tyondai Braxton. Konstrukcję tę zaprojektował dla muzyka duński artysta Uffe Surland Van Tams na potrzeby programu „Hive”, który swoją premierę miał 21 marca tego roki w nowojorskim Muzeum Gugenheima. Sporej wielkości blaty, wsparte na ażurowych, podświetlanych różnymi barwami podestach posłużyły za stanowiska dal piątki muzyków - trójki perkusistów (Yuri Yamashity, Jareda Soldiviero i Johna Ostrowskiego), oraz dwójki operatorów instrumentów elektronicznych (Braxtona i Bena Vidy). Tak zaaranżowana przestrzeń czyniła z każdego z nich solistę - muzycy, ustawienie w rzędzie właściwie tylko w przerwach kolejnych części nawiązywali - i to z pewnym wysiłkiem, choćby przez perkusyjny kocioł ustawiony w poprzek środkowej stacji - kontakt wzrokowy. W rzeczywistości jednak stworzyli oni 10-ramienny pulsujący twór, który zachwycał naturalnością akustycznego, niezwykle dynamicznego i szaleńczo szybkiego brzmienia i instrumentów perkusyjnych, połączoną z niezidentyfikowanymi brzmieniami latającymi pomiędzy kablami i kontrolerami muzycznymi elektroników. Mimo przewodniej roli sampli z komputera Braxtona Hive było w swym charakterze organiczne, przywołujące muzykę plemienną.

Do tej muzyki chciało się tańczyć, a jednocześnie wciąż pozostawać w ścisłym kontakcie z tym, co do powiedzenia muzyką ma Braxton. Widać było to wyraźnie w reakcjach zebranych, którzy najpierw każdą część nagradzali brawami by w pewnym momencie, gdy nastała kolejna pauza między segmentami programu, nie tracić czasu na oklaski by jak najszybciej wrócić do tego muzycznego świata.

Koncert ten porwał krakowską publiczność i zaostrzył apetyt przed dwiema kolejnymi odsłonami muzyki syna świętego Antoniego improwizacji - a czeka nas to jeszcze dwa razy - jego kompozycja zabrzmi w programie Field Recordings - nowym przedsięwzięciu grupy Bang On A Can All Stars (17 września) oraz w piątek w interpretacji Alarm Will Sound pod wodzą Alana Parsona w programie Acoustica.

Po takim przeżyciu trudne zadanie miał zespół Beak> drugiego tego wieczoru reprezentanta Portishead - Geoffa Barrowa. Przyznać trzeba niestety, że rockowe trio perkusisty nie stanęło na wysokości zadania. I coż że na cztery? - chciało by się rzec podsumowując przewidywalne i do bólu poprawne utwory grupy. Być może inaczej odbierałoby się propozycję Brytyjczyków, gdyby nie była ona poprzedzona tak intensywnymi i wyrafinowanymi koncertami poprzedzającymi ich set. Nie sposób jednak wytłumaczyć pewnej, delikatnie mówiąc ambiwalencji, jaką muzycy uraczyli publiczność - mając jakby pretensję do publiczności, że ta siedzi, zamiast stać i ponieść się rock’n’rollowi. Gdyby tylko było się czemu dać ponieść... Najciekawsze były w tej części koncertu wizualizacje towarzyszące utworom - np. film prezentujący różnej maści bączki (wirujące zabawki dla dzieci) w utworze „Spinnig top”, czy wielkiej zacności animacja przedstawiająca historię ewolucji życia na ziemi w utworze „Mono”.

Trudno ocenić czy ani przez chwilę niezrozumiały wokal leadera, zwielokrotniony przez użycie pogłosu był zabiegiem celowym - na nagraniach zespołu coś jednak da się dosłyszeć. Na koniec członkowie zespołu do absolutnego minimum ograniczyli pożegnanie z publicznością. W zestawieniu z „In C” i „Hive” Beak> wypadł po prostu śmiesznie - nie przysłaniając na szczęście radości z pierwszych dwóch części wieczoru. 

To nic. Przed nami cały tydzień z Sacrum Profanum - wielkim świętem nowej muzyki. Ta edycja promowana jest hasłem Nowego Otwarcia - przesunięcia akcentu na badanie wzajemnych relacji awangardy i popkultury. Jak dla mnie Sacrum Profanum robi to od dawna, prezentując muzykę współczesną w sposób bezpretensjonalny, komunikatywny i niezwykle pociągający. Na najbliższe dwa koncerty Bang On A Can All Stars cieszę się jak na występ Rolling Stonesów i to jest dla mnie znak rozpoznawczy festiwalu - imprezy, której każda odsłona, każdy koncert dla wielu słuchaczy, w tym i niżej podpisanego, jest szansą na nowe otwarcie muzycznych horyzontów.