Tomasz Dąbrowski & Tyshawn Sorey w Pardon To Tu

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

To bardzo krzepiąca sytuacja, w której młody i bardzo obiecujący polski trębacz staje na jednej scenie z także młodym i także bardzo obiecującym perkusistą i postanawiają muzykować razem. Krzepiące jest również, że to nie tylko pojedynczy koncert, ale cześć trasy, którą obydwaj muzycy mają przed sobą.

Trąbka i perkusja. Kto wie czy nie jedna z najbardziej wymagających konwencji wykonawczych. Dwa bardzo ruchliwe w swej naturze instrumenty, w jakiś szczególny sposób ściśle ze sobą związane, nie tylko tym, że zawsze znakomici trębacze mieli wielką skłonność do znakomitych perkusistów. Co więcej to instrumenty wręcz wymagające, aby grali na nich ludzie mający inwencję, odwagę i przekonanie, że razem można stworzyć przekaz kompletny. Było kilka takich duetów w historii, ale jednak wcale nie tak bardzo dużo, siłą rzeczy jednak myśląc o trąbce i perkusji przypominają się rejestrowane przez nie płyty. Don Cherry / Ed Balckwell – „El Corazon”, legendarne „Mu”, Wadada Leo Smith / Jack DeJohnette –   “America” czy w końcu wspólne nagranie Dave’a Douglasa z Hanem Beninkiem „Serpentine”. To tylko niektóre pozycje z katalogu, ale ważne.

Słuchając Tomasza Dąbrowskiego i Tyshawna Soreya siłą rzeczy pamięć o tych legendarnych duetach powraca. Clue w tym, aby spróbować wyzwolić się od pokusy porównań.  Warto to zrobić, zdecydowanie, bo duet Dąbrowski / Sorey w wersji na żywo przynosi niemal same dobre myśli. Dobrą myślą jest groove oraz paleta perkusyjnych kolorów, które wyczarowuje bębniarz. Dobre jest, że trębacz owej rytmice i kolorystycznej obfitości perkusyjnej nie stara się sprostać, ale stawia na swoją opowieść. Tak prowadzona wspólna narracja czasami stawia pytanie czy nie zachodzi tu przypadkiem pewna nierównomierność pomiędzy ekspresjami Dąbrowskiego i Soreya, ale wolę myśleć, że to raczej wynik ich odmienności jako improwizatorami niż różnicy w zaangażowaniu w stworzeniu własnej muzycznej przestrzeni. Dobre jest także bez wątpienia, że właśnie w taki koncertowy, żywy sposób możemy być świadkami tego duetowego projektu, którego słucha się naprawdę dobrze i który miał swoje znakomite momenty.

Ale właśnie czy to aby na pewno jest projekt? Czy nie jest tak, że jak do projektu podchodzi głównie Tomasz Dąbrowski, a Tyshawn Sorey trochę tak, jak do kolejnej pracy, którą oczywiście wykonuje chwilami olśniewająco, ale jednak tylko pracy. Słuchanie i oglądanie ich z bliska, kiedy widać, jak odbijaną przez Soreya pałeczkę, raz uda się złapać, raz nie, kiedy jego stopa widowiskowo ląduje na werblu zmieniając jego sound, owszem robi wrażenie, ale ten cokolwiek woltyżerski mini show wcale nie jest konieczny, aby była muzyka.

Tomasz Dąbrowski w moim odczuciu realizuje być może swoje marzenie. I bardzo dobrze, bo marzenia właśnie po to są. Ostatecznie pograć razem z tak zdolnym i czasami wręcz zapierającym dech w piersiach drummerem to doświadczenie ważne i pozostające w pamięci. Tak naprawdę jednak gdzieś powstaje nieśmiała myśl, że do stworzenia naprawdę ważnego duetowego zespołu wcale nie jest mu potrzebny sławniejszy kolega zza Oceanu. Tym bardziej, że nie będą nigdy grać naprawdę razem, więcej ich dzieli niż łączy, a dodatkowo jeden mieszka tam, a drugi tu.