Sacrum Profanum: Kronos Quartet i Sigur Ros

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
http://instagram.com/p/Pq9k2xocbh

To była piękna noc i magiczny koncert. Nie używam tych słów zbyt często, ale też nieczęsto widzę jak stojąca obok mnie dziewczyna płacze ze szczęścia na dźwięk swojego ulubionego utworu. Sigur Ros przez ponad dwie godziny czarował niemal niepoliczalną ilość fanów, zebranych w Hali Ocynowni krakowskiej ArcelorMittal Poland podczas finałowego koncertu X edycji festiwalu Sacrum Profanum. 

Trudno będzie zapomnieć ten wieczór - trans, aurę tajemnicy jaką roztoczyli islandzcy muzycy, którzy jako Sigur Ros powracają właśnie do wspólnego grania po czteroletniej przerwie. Na początku nie widziałem prawie nic, siedząc czy wręcz pół-leżąc w tłumie tulących się ciał. Niektórzy zamykali oczy, inni wpatrywali się w ciemny obraz ekranu, na którym sporadycznie widać było zacienioną twarz Jóne Þore Birgissona - lidera, gitarzysty i wokalisty zespolu, częściej zaś fragment perkusji Orri Pálla Dýrasona czy basu Georga Holma - wszystko w odcieniach czerni i szarości, w kłębach dymu, w nieostrości, jak z noktowizora.  To miał być teatr wyobraźni - i tak było. Kiedy słuchacze osiągali już poziom pół-snu, letargu, pełni zaufania do muzyków, wtedy ze sceny padało brutalne i piękne uderzenie - oczyszczenie.

Kiedy wstałem ukazała się moim oczom cała orkiestra Sigur Ros - z żeńskimi sekcjami: smyczkową i dętą. Jonsi niemal bez przerwy pociągał po strunach swej gitary smyczkiem. Holm zaś w swój bas uderzał pałką od perkusji. Nie była to w najmniejszym stopniu muzyka przewidywalna - za to w najwyższym uwodzicielska.

Czuło się, że Sigur Ros potrafi odczytać naturalny, biologiczny rytm życia wielu zebranych na sali słuchaczy zarówno 18nasto, 20sto i  40latków. Widać było na ich twarzach ulgę, harmonię. Nie zdarza się to często.
Fani odwdzięczali się muzykom zasłużoną owacją zarówno po utworze, jak i rozpoznając po pierwszych dźwiękach każdy kolejny. Sigur Ros na bis zagrał aż trzy utwory.

Kiedy tłumnie opuszczaliśmy teren huty, pani przy wyjściu spytała “jak koncert?” nikt nie był w stanie wykrzesać z siebie euforycznej odpowiedzi. Cała energia, choć bez krzyku i bez tańca została w Hali Ocynowni.

Sacrum Profanum jest jednym z najlepszych festiwali muzycznych w Polsce. Od dekady prezentuje w Krakowie muzykę współczesną, nieoczywistą, niekiedy trudną, w sposób, który co roku przyciąga dziesiątki tysięcy słuchaczy. To fenomen. Dlatego poprzeczkę stawiamy mu wysoko. Z bólem muszę przyznać, że tegoroczna, jubileuszowa edycja festiwalu, poświęcona polskim kompozytorom nie była sukcesem tak wielkim, jak ubiegłoroczna, poświęcona Steve’owi Reichowi i amerykańskiemu minimalizmowi.

Koncert Sigur Ros był kapitalny, może nawet perfekcyjny - jednak wydarzenie to mogło się odbyć i na Open’erze (na którym muzycy zagrali w 2006 roku), Off festivalu czy innym tego typu przeglądzie. Koncert Islandczyków nie miał żadnego związku z resztą programu tegorocznego Sacrum a rzekomy “pierwszy raz na wspólnej scenie” Kronos Quartet i Sigur Ros był conajmniej nieporozumieniem (muzycy Kronosa zagrali support składający się z ledwie dwóch utworów - "Death to Kosmische" autorstwa Nicole Lizée "Flugufrelsarinn" z repertuaru Sigur Ros). To dużo za mało by nazwać ten występ spotkaniem czy wspólnym koncertem. Szkoda, że Kronos nie zagrał  ani razu pełnowymiarowego koncertu, choćby w Teatrze Łaźnia Nowa. 

Wydaje się także, że zabrakło nieco pomysłu na prezentację twórczości młodych, polskich kompozytorów. Większą frekwencją niż tegoroczne koncerty monograficzne, cieszyły się w ubiegłym roku wykonania muzyki inspirowanej twórczością Czesława Miłosza w Muzeum Komunikacji Miejskiej na krakowskim Kazimierzu.

Łatwo jest jednak krytykować - a przecież jak nie Sacrum, to co? Jak nie Filip Berkowicz, to kto? Nawet jeśli jubileuszowa edycja festiwalu wypadła nieco skromniej, pozostaje organizatorom życzyć kolejnej dekady sukcesów.