Melancholia i cukierki na rozpoczęcie drugiego weekendu Festiwalu Jazz Jantar 2015

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski

Nawet, gdy program któregoś z dni Festiwalu Jazz Jantar ma mniejszą niż inne siłę przyciągania, do klubu Żak pofatygować się warto. W piątek nie grały co prawda wielkie nazwiska czy bardzo oczekiwane gwiazdy, ale wieczór wytchnienia przed wydarzeniami sobotnimi i i niedzielnym finałem wypełniły zgoła interesujące – z różnych wprawdzie względów – występy młodych artystów.

Zespół Trio Maku to jedyni w tym roku reprezentanci bloku Młoda Scena Jazzowa, którym dane było zagrać na głównej festiwalowej scenie. Muzycy zadebiutowali niemal dokładnie rok temu, jednak ich  EP-ka Post Jazz była w dużej mierze kompilacją nagrań powstałych dużo wcześniej. Do Żaka Wojtek Makowski, Bartek Łazarski i Wojtek Kurek przyjechali z premierowym materiałem, opatrzonym tytułem Klucz Do Oznaczania Traw (The Key For The Determination Of The Grass). Jakkolwiek jest on dość oryginalny, to wiele o muzyce bandu mówi. Trio Maku równie dobrze (a kto wie, czy nie lepiej) mogliby znaleźć się w programie innych imprez gdańskiego Żaka, takich jak Dni Muzyki Nowej czy nawet SpaceFest. To swoista post – jazzowa awangarda, będąca konglomeratem licznych muzycznych wpływów. Jest tu solidna dawka elektroniki, pogłosów, ściany generowanych szumów i niskiego, wprawiającego całą salę w w wibrację basu. Oś narracji stanowi częstokroć loopowana gitara, wplatająca w tę przestrzeń elementy bluesa i z  songwriterskim podejściem wprowadzająca nastrojowe, płynące akordy. Jest w końcu kontrabas, który jazzowym groovem te podróże przerywa, nie pozwalając stworzonemu małemu rytuałowi zapędzić się w niekończącą się powtarzalność. Trio Maku zagrało w sposób bardzo przemyślany, traktując swój koncert jako zwartą całość (a nie jest to cecha wielu młodych bandów, często mających tendencję do mocno „przegadanych” występów), którą zamknęli najumiejętniej ze wszystkich dotychczas występujących podczas Jazz Jantaru składów. Za tak konsekwentną, świadomie skrojoną muzykę, przywołującą nieco najlepsze lata trójmiejskiej Ścianki należą się oklaski!

Po tej zadumanej, nastrojowej podróży na ziemię żakową publikę na ziemię sprowadził Marius Neset z zespołem.  Oj, zabłysnąć chciał nam młody saksofonista i to bardzo. Światło sceny należeć mogło wyłącznie do niego. Napinał się w stylowych pozach. Tu zachwycał piękną melodią, tam znów wywijał fantazyjne improwizacje. Przeskakiwał z tenoru na sopran i z powrotem. Uwodził miękkimi, słodkimi melodiami spod znaku easy-listening, po to by za chwilę zażyć krzykliwą, zdobną w niezliczone inkrustacje solówką. Słowem: rozbiegany jak kuleczka pinballowa (zgodnie zresztą z tytułem płyty, którą promował) piął się na wyżyny, by publiczność uwieść i dostarczyć zebranym jak najwięcej atrakcji: a im więcej naraz, tym lepiej. W cieniu lidera, podbijając te emocje uwijał się oczywiście wcale sprawny zespół: porywczy perkusista Anton Eger, Petter Eldh na kontrabasie, pianista Ivo Neame oraz stojący za wibrafonem i marimbą Jim Hart. Bohater mógł być jednak tylko jeden. I żeby nie było – nie można Nesetowi odmówić, że muzykiem jest zdolnym. Techniczne możliwości pokazał choćby w wymuszonej nieco, nie przystającej do narracji koncertu długiej partii solowej. Technika to chyba jednak nie wszystko, a choć publiczność te jego popisy kupiła (został podobno pożegnany owacjami na stojąco) osobiście uznałem za stosowne oddalić się przed bisem. Tak potężna dawka muzyki deserowej grozi cukrzycą, a zwłaszcza w obliczu jutrzejszych koncertów o kondycję trzeba dbać.