Spontaneous Live Series 009
Pośród jedenastu setów ubiegłorocznej edycji Spontanicznego Festiwalu w poznańskim Dragonie cztery wydały się szczególnie intrygujące już w momencie obcowania z nimi na żywo. Po żmudnym procesie decyzyjnym, poprzedzonym bezkrwawymi konsultacjami społecznymi, zostały one ostatecznie wybrane i skierowane do produkcji. W trakcie tegorocznej edycji spędu miłośników wolnej improwizacji trzy albumy z owymi czterema setami miały swoją światową premierę. Dziś zaglądamy do środka pierwszej z szarych kopert z niemal bliźniaczymi napisami i sprawdzamy, jakie dźwięki zostały wygrawerowane na czarnych od smoły dyskach kompaktowych.
Na początek oktet! Wiolonczela wybija inicjacyjny rytm, elektronika wysyła wilgotne fale, struny skrzypiec i tuba klarnetu oddychają, coś rezonuje, a drobiny prądu elektrycznego snują się po gryfach gitar – plejada drobnych, rwanych fraz zaczyna formować się w strumień powolnej narracji bez zbędnej zwłoki. Pierwsze preparowane dźwięki śle piano, skrzypce mimowolnie śpiewają, a coraz więcej akcji może liczyć na bystre reakcje. Jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki narracja nadyma się zimnym powietrzem, co zdaje się zwiastować pierwszą burzę tego wieczoru. Kulminacja jest jednak pozorna, muzycy czuwają bowiem kolektywnie nad poziomem emocji. Strumień żywych dźwięków skrzy się coraz większą liczbą preparowanych fraz, podczas gdy elektronika buduje echo, stoi w miejscu i szeleści. Każdy z instrumentów zdaje się teraz szukać dla siebie właściwego pasma transmisji dźwięku. Jeszcze przed upływem dziesiątej minuty improwizacja przypomina małe crescendo, którego końcową fazę zdobi pierwsza bardziej aktywna akcja perkusisty. Flow pnie się jednak dalej ku górze – cello śpiewa pod smyczkiem, gitary atakują ogniem rozproszonym i dopiero zdecydowania reakcja piana sprawia, że narracja wchodzi w długo oczekiwaną fazę wytłumienia. Kameralny klimat łapania oddechu dość niespodziewanie nabiera tu filigranowego rytmu. Strunowce repetują, gitary sieją mały zamęt, a drummer tyczy dalszy szlak podróży. Jeszcze tylko kilka mocniejszych uderzeń w klawiaturę i narracja długo przed upływem dwudziestej minuty wpada w kompulsywny free jazz. Dziki taniec trwa tu kilka minut, a tym, który gasi ów urokliwy pożar jest aktywny dramaturgicznie pianista. Faza uspokojenia koncertuje się teraz na frazach preparowanych i ekspozycjach dronowych. Z jednej strony krótkie, rwane półdźwięki, z drugiej oddech backgroundu, który wydaje się lepki od potu. Po niedługim czasie narracja znów zdaje się nabierać powietrza w płuca. Strunowe riffy i klarnetowe podmuchy piętrzą się dłuższą chwilę, po czym, jakby bez walki poddają się dominacji gitary, która sprytnie gasi emocje. Improwizacja zdecydowanie wchodzi teraz w fazę przedfinałowych pulsacji i dramaturgicznych rozterek. Mniej lub bardziej skondensowane porcje dźwięków, z gitarami na czele pochodu, dość szybko znajdują końcową ciszę.
A teraz trio! Otwarcie spoczywa na barkach wiolonczeli, która sprytnie nawiązuje do klimatu poprzedniego seta. Tymczasem gitara stoi w blokach startowych, a piano stawia na minimalizm. Wzajemne szukanie się artystów na scenie nie trwa jednak zbyt długo. Kameralna nieśpieszność dodaje uroku, ale nie odbiera szansy na budowanie czegoś bardziej interaktywnego. Nim to jednak nastąpi, muzycy proponują garść preparowanych, łamanych kołem zębatym dźwięków, pełnych rezonansu i strunowych westchnień, które definitywnie zdobią opowieść, a może i cały dysk. Sygnał do budowania bardziej zwartej narracji daje tu pianistka, która powtarza kilka fraz. Potem buduje flow na klawiaturze, pod który podłączają się rozśpiewane cello i gitara, która szuka rytmu. Wszyscy idą teraz na szczyt, który osiągają w okolicach dziesiątej minuty. Przez moment każdy instrument wydaje się tu być zbrojnym ramieniem perkusji. Uspokojenie realizuje się w chmurze mglistych i szeleszczących dźwięków, usytuowanych w bezpośredniej bliskości ciszy. Nowy wątek improwizacji klecony jest z drobnych interakcji, które w mgnieniu oka formują się w całkiem efektowną kulminację. Dynamika, świetne reakcje, klimat gitarowego post-flamenco – ogień ekspresji króluje na scenie do końca siedemnastej minuty, po czym gaśnie wprost w ramiona post-klasycznych, pięknych fraz ze strony każdego instrumentu. Nim improwizacja dokona swojego żywota, wiolonczelista zejdzie jeszcze nisko na kolanach, a pianistka odnajdzie na klawiaturze kilka jakże adekwatnych sekwencji. Dogrywka tria trwa niecałe pięć minut budując piękne, melodyjne emocje jakby mimochodem. Wiolonczela śpiewa, a piano preparuje lub pracuje na klawiaturze, wszystko czyniąc w duchu kompulsywnego minimalizmu. Z kolei gitara dba o dramaturgię, kąsa rockowym nerwem i koncertuje się na warstwie rytmicznej tej jakże piosenkowej improwizacji. Ów nieco zaskakujący finał zdaje się urokliwie reasumować wyczyny muzyków w trakcie całego albumu.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.