Tomasz Stańko New York Quartet na majówce z Jazz Jantarem

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Powietrze gęstniało z każdą kolejną minutą a w sali koncertowej gdańskiego Żaka zrobiło się naprawdę tłoczno. Zajęty został każdy niemal skrawek przeznaczonej dla publiczności przestrzeni. Jazzowe inicjatywy klubu zazwyczaj cieszą się sporym zainteresowaniem, ale podobna frekwencja zdarza się tylko w wyjątkowych sytuacjach. Wystarczy rzut oka na program majówki z Jazz Jantarem, aby bez mrugnięcia do takich właśnie koncertowy weekend w Żaku zaliczyć. Tam, gdzie w ciągu trzech dni grają Dave Holland, Craig Taborn czy Peter Evans pojawić się zwyczajnie trzeba. Nie ma jednak w Polsce bardziej magnetycznego nazwiska jazzowego niż Tomasz Stańko. I to jego właśnie przybycie przełożyło się na piątkowe tłumy.

Oczywiście przyczyną najazdu fanów muzyki na gdański klub nie był sam Tomasz Stańko. Trębacz przywiózł przecież ze sobą całkowicie w tej chwili nowojorski kwartet, który zagrać miał świeży, niezarejestrowany dotąd materiał – pierwszy od liczącej już sobie z górą dwa lata debiutanckiej „Wisławy”. A nawet biorąc pod uwagę, z jak wieloma świetnymi muzykami zetknęła się podczas wieloletniej kariery ta ikona polskiego jazzu New York Quartet to niemalże „stańkowy” dream team. Gerald Cleaver na perkusji, kontrabasista Reuben Rogers oraz – a być może przede wszystkim - piekielnie utalentowany pianista David Virelles to nazwiska, które w swoich grupach chciałoby zapewne widzieć wielu bandleaderów. Przy takich muzykach prowadzący może czuć się spokojny – i tak też było w przypadku Tomasza Stańki, który podczas gdańskiego koncertu dał partnerom mnóstwo swobody, samemu pozwalając sobie na daleko idącą lekkość w grze. Do swoich partii podchodził w pełni zrelaksowany, w obszernych fragmentach pozostawiając towarzyszom światła reflektorów. Z przestrzeni pozostawionej w napisanych przez siebie kompozycjach z jednej strony korzystał oszczędnie, skupiając się na brzmieniu z wolna wygrywanych chropawych nut, w odpowiednich momentach rozpalając je po swojemu wibrującymi wybuchami trzymanej na wodzy ekspresji. Przełamania tego rodzaju potrafiły przemienić łagodną eteryczną aurę w swoistą wersję europejskiego free, w której Tomasz Stańko porusza się niemal od zawsze. W takiej łączonej konwencji pozostali muzycy czuli się zresztą świetnie – swoje momenty miał Reuben Rogers, z powściągliwej gry płynnie potrafił wyrwać się swingiem także Gerard Cleaver. Zgoła najpełniej na scenie Sali Suwnicowej zajaśniała jednak gwiazda Davida Virellesa. Nie było krzty przesady w doniesieniach o jego wielkim talencie, który pozwala mu na techniczną improwizację najwyższego poziomu. Choć o brzmieniu i kształcie muzyki kwartetu decydował Stańko, to Virelles stał też na straży jej spójności. Wsłuchany w poczynania towarzyszy prowadził narrację i w każdej innej konfiguracji to on byłby naturalnym liderem, jednak jako świadomy swojej roli sidemana stoi u boku polskiego trębacza, stanowiąc o jakości New York Quartetu. Przyjmując go kilka lat temu do zespołu Tomasz Stańko po raz kolejny wykazał się wyczuciem godnym weterana jazzowej sceny. Jak szerokie korzyści mogą płynąć z takiego układu wiemy choćby z historii Milesa Davisa, a choć porównanie może jest daleko idące, to można mniemać, iż podobne kompetencje pozwolą polskiemu trębaczowi jeszcze długo pozostawać w czołówce polskiej, jak i światowej sceny jazzowej.