Pianohooligan i Gorzycki & Dobie – edycja zimowa Festiwalu Jazz Jantar 2015

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Niedzielne koncerty w gdańskim Żaku zakończyły polską część zimowej edycji Festiwalu Jazz Jantar interesującą klamrą. Z jednej strony można było zobaczyć drugiego z będących obecnie „na fali” (niekoniecznie) jazzowych  pianistów – po Marcinie Maseckim, który swoim występem otworzył Festiwal na scenie Sali Suwnicowej pojawił się Piotr Orzechowski. Drugi koncert dali Rafał Gorzycki i John Dobie, którzy w Gdańsku zakończyli swą trasę promującą wydawnictwo Nothing.

Być może jest to przypadek, a być może raczej celowe działanie organizatorów, faktem jest iż zestawienie w ramach jednej imprezy Maseckiego i Orzechowskiego materiału do porównań dostarcza aż nadto. Nie dosyć, że pomysł obu pianistów na muzykę opiera się na dekonstrukcji w duchu współczesnym, to obaj wzięli ostatnio na warsztat polski folklor. Nie trzeba jednak muzykologa, aby zauważyć, jak różni się przy tym podejście obu artystów do zastanego materiału. Podczas gdy Marcin Masecki dekomponował swe mazurki rozbijając je bezpardonowo na części pierwsze, i układając z nich nowe, à rebours odwrócone struktury, Pianohooligan z chirurgiczną precyzją, niczym warstwy rozdziela poszczególne cechy charakterystyczne danych kompozycji, aby każdą z nich z osobna zaakcentować i na tej podstawie stworzyć improwizowaną wariację. Taka właśnie koncepcja zdawała się przyświecać Piotrowi Orzechowskiemu przy pracy nad albumem 15 Studies For The Oberek, który w całości można było usłyszeć w niedzielę w gdańskim Żaku. Malarska metafora studium jest do tego materiału jak najbardziej adekwatną. Wyabstrahowanie, naświetlenie i rozwinięcie kolejno kolorytu, napięć, rytmu, tempa i melodyki oberków (bo na takie części dzielił się program) dał efekt w postaci wielowymiarowej muzyki, której wydźwięk od folkloru był co prawda bardzo daleki (echa melodii ludowych pobrzmiewały dopiero w końcowej fazie koncertu) jednak pokazał zarówno wyczucie, znakomitą technikę jak i niebywałą wyobraźnię twórczą Pianohooligana. Któż mógłby się bowiem spodziewać, iż przy odpowiednim spojrzeniu i modyfikacji z oberków w ramach jednego koncertu można wyciągnąć brzmienie Fryderyka Chopina, Keitha Jarreta i awangardystów współczesnych? Taki właśnie był ów występ – brzmieniowo rozpięty między muzycznną abstrakcją, romantyzmem a improwizacją jazzową. Niezależnie, które studium grał Orzechowski, wszystkie były jednakowo bogate i zagrane z elegancją, która – rzec by można – (Piano) chuliganowi wręcz nie przystoi. Sądzę jednak, iż tego typu „przewinienie” można puścić w niepamięć.

Po tak kunsztownym, obfitym w nawiązania do szeroko rozumianej historii muzyki i pełnym artyzmu w klasycznym rozumieniu tego słowa koncercie występ Rafała Gorzyckiego z Jonem Dobie był przeżyciem zgoła oczyszczającym. Promowanym w Żaku albumem Nothing bydgoski perkusista zamknął trzyczęściowy cykl duetów, w ramach którego ukazały się płyty Therapy (z Kamilem Paterem) i Experimental Psychology (z Sebastianem Gruchotem). Po tytule projektu z Dobie’m wnioskować można (co zresztą przyznał sam Gorzycki) że całe to, w osobisty sposób przezeń traktowane przedsięwzięcie skończyło się na Niczym. W metaforyczny sposób tytuł ten oddaje zresztą po części to, co zaprezentowane zostało na scenie. Była to muzyka pełna powietrza  i wysoce intuicyjna. Gorzycki i Dobie grali lekko, naturalnie i bez potrzeby czy chęci epatowania wirtuozerią. Jak dwaj przyjaciele, którzy spotkali się, by sobie swobodnie poeksperymentować. Chwilami sprawiali wrażenie, jakby grali od niechcenia, jednak w istocie w wyimprowizowanych miniaturach – bo z zebranego materiału złożyli kilka krótkich, zwartych form -  zawarli całą paletę brzmieniowych barw. Jon Dobie potrafił zatakować łamanymi, agresywnymi riffami (Call It Anything), by w innym utworze czarować delikatnym delayem (Ballad for Joanna), lub grać filmowego, znudzonego bluesa (Fat, fat girl). Wolnej przestrzeni pozostawiał pod dostatkiem, więc Rafał Gorzycki mógł funkcjonować równorzędnie z Anglikiem, często wysuwając się także na plan pierwszy.  W przestrzennej, pastelowej grze, przy użyciu licznych perkusjonaliów akcentował  oszczędnie stawiane uderzenia, szył głębią kotłów, lub w razie potrzeby  ruszał z entuzjazmem za zgrzytem overdrive’u. Z szacunkiem i wsłuchaniem w grę partnera budował  – trochę własną, a trochę wspólną opowieść. Opowieść, która tylko pozornie mówi o niczym - bo chętnym do jej odczytania może odsłonić kilka istotnych, uniwersalnych kwestii.