Sons of Kemet i Cécile McLorin Salvant na Festiwalu Jazz Jantar

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski

Pierwszy z dwóch weekendów koncertowych Festiwalu Jazz Jantar ledwie się rozpoczął, a już mieliśmy do czynienia z występami, które na długo zapamiętają nawet stali bywalcy gdańskiego Żaka. Występami stylistycznie różniącymi się tak bardzo, jak to tylko możliwe, a które łączyła jedna podstawowa kwestia. Otóż - zagrali artyści znakomici, o potężnej świadomości własnych korzeni, a przy tym będący „pierwszej świeżości”. I to nie tylko dlatego, że są znani w Europie i na świecie, a w Polsce widziani byli dotąd nieczęsto lub zgoła wcale.

Na pierwszy ogień poszli brytyjczycy z Sons of Kemet. Kwartet pod wodzą Shabaki Hutchingsa to specjaliści od koncertów, które rozgrzewają sale do czerwoności. Potencjał w tym zakresie mają ogromny. Dwa zestawy perkusyjne, a za nimi fachowcy tacy jak Tom Skinner i Seb Rochford, doświadczeni grą choćby u Mulatu Astatke, Matthew Herberta, w Polar Bear czy u planetarian z Sun Ra Arkestra. Nie są to kwalifikacje byle jakie: od samego wstępu sekcja wpadła w trans, grając niczym jakaś quasi plemienna maszyna (vide: zachowana do końca kamienna twarz Rochforda).  Rytm ten zagęszcza jeszcze głęboki sound tuby niezmordowanego Theona Crossa, a ponad tym wszystkim panuje głos saksofonu tenorowego Shabaki Hutchingsa. Proste? Jasne, że proste. Ale i bardzo skuteczne i prawdziwe, bo muzyka Sons of Kemet to coś więcej niż tylko obliczony na robienie klubowego widowiska pusty chwyt. Po pierwsze – stoi za nią wielowiekowa tradycja muzyki karaibskiej, którą nasiąknął podczas dziesięcioletniego pobytu na Barbadosie Hutchings. Po drugie zaś: Sons of Kemet należy do składów, które grają o czymś. Koncert otworzył refleksyjny hymn dedykowany pamięci palestyńskiego nastolatka, który zginął od kul izraelskiego wojska In Memory of Samir Awad, który płynnie przeszedł w kilka kolejnych, opartych na marszowym rytmie barbadoskiego stylu ket, ociekających groovem tematów. Cała sekwencja złożyła się na blisko połowę koncertu, w czasie którego muzyka zespołu stopniowo ujawniała swą hipnotyczną moc. Zabrzmiały między innymi nawiązujący do tytułu powieści George’a Lamminga, opowiadającej o postkolonialnej tożsamości mieszkańców Barbadosu, promujący drugi album grupy In the Castle of My Skin, melodyjne Play Mass czy Inner Babylon z ich debiutanckiej płyty Burn. W momentach najsilniejszej kumulacji energii  w grze Shabaki Hutchingsa pobrzmiewały echa spiritual jazzu spod znaku Pharoah Sandersa, i choć zdaje się że Sons of Kemet stać na nieco więcej, to być może na temperaturze koncertu zawarzył fakt, iż grany był dla siedzącej na krzesłach publiczności.  która może i nie ruszała się z miejsc, ale zdołała wywołać zespół na dwa bisy.

Atmosfera Sali Suwnicowej dużo bardziej pasowała jednak do drugiego koncertu. Dla wielu pierwszy w Polsce występ Cécile McLorin Salvant był clou wieczoru, a po tym co ujrzeliśmy jestem pewien, że przejdzie on do jazzjantarowej legendy. W postaci Cécile McLorin Salvant na scenie zobaczyliśmy bowiem fenomen na bardzo szeroką skalę. Wokalistkę, która będąc w pełni zanurzoną w tradycji jazzowej wokalistyki pozostaje jedną z niewielu artystek o głębokiej samoświadomości.

Mając jej barwę głosu, jej skalę i możliwości tysiące innych śpiewających dam dążyłoby do bycia drugą Sarah Vaughn, Ellą Fitzgerald czy Billie Holiday. W kilku momentach koncertu Cécile McLorin Salvant słychać było zresztą, że mogłaby to osiągnąć bez większego problemu. Daleko jej jednak do podobnego naśladownictwa. Cécile śpiewa wyłącznie przez samą siebie i to właśnie czyni ją artystką, którą zachwyca się pół Nowego Jorku oraz pewnie większa część z tych, którzy mieli okazję ujrzeć ją na scenie. Podczas koncertu Salvant zaśpiewała cały katalog standardów: Yesterdays Jerome’a Kerna i Otto Harbacha, Lover, Come Back To Me duetu Oscar Hammerstein & Sigmund Romberg, czy niesamowita interpretacja What A Little Moonlight Can Do, kończąca główną część występu to tylko niektóre i najbardziej oczywiste spośród nich.

Zarówno te, jak i wszystkie inne, własne i cudze utwory Cécile śpiewa w sposób tak odklejony od tradycyjnie pojmowanej estradowej estetyki, jak to tylko możliwe. Bezpretensjonalnie, naturalnie, szczerze i z wielką przyjemnością. Modulacja głosu, śpiew bez mikrofonu, nieliczne, acz w punkt trafione abstrakcyjne ornamenty – wszystko trafione w punkt. Gdy Cécile McLorin Salvant podchodzi na skraj sceny, przekrzywia głowę, wpatruje się w salę zza swych grubo oprawionych okularów, uwodzi publiczność w minutę. Kameralna atmosfera, przyprawiona lekką dozą surrealizmu nie daje ani na chwilę zapomnieć, że znajdujemy się nie gdzieś w latach 40. czy 50., lecz tu i teraz. Współczesny jest nie tylko śpiew Cécile, ale również akompaniament wiernie od początku kariery towarzyszącego jej zespołu: pianista Fred Nardine, kontrabasista Paul Sikivie oraz perkusista Lawrence Leathers tworzą idealnie przylegający do stylu Cécile pełen wyczucia, lekko rozchwiany podkład, po którym wokalistka płynie z wielką swobodą. Wprowadzenie smakowitych nieregularności, lekko załamana rytmika i uprzestrzennienie aranżacji sprawiają, iż nawet bardzo wiekowe utwory w ich wykonaniu w mgnieniu oka młodnieją o lat kilkadziesiąt, niczego nie tracąc ze swej pierwotnej elegancji. Odpowiedzialni za aranżacje utworów, wykonują dla Cécile jak i współczesnego jazzu w ogóle znakomitą pracę. „Są wrażliwi, wielkoduszni i wszechstronni” – chwaliła ich wokalistka w opublikowanym w festiwalowym katalogu wywiadzie.

Po ich występie w gdańskim Żaku wiemy o tym już wszyscy, i choć magnetyzm Cécile McLorin Salvant z lekka ich maestrię spychał na tyły, to przecież rolą akompaniatorów (zwłaszcza przy występach wokalnych) jest uwydatniać blask solistki. Ten skrzył się od początku do końca wieczoru, włączając kilka bisów i długie pokoncertowe spotkania.
Co tu dużo mówić - znakomity, niezapomniany wieczór. Jeśli więc kiedykolwiek zobaczą państwo na plakacie nazwisko Cécile McLorin Salvant lub nazwę Sons of Kemet, proszę się nie zastanawiać ani minuty, bo absencja na takich koncertach to ciężkie zaniedbanie.