Made In Chicago kobietami stoi - relacja Macieja Karłowskiego z drugiego dnia festiwalu!
Drugi dzień Made In Chicago to był bez dwóch zdań dzień kobiet. Właściwie można byłoby powiedzieć, że obydwa koncerty i ten w Scenie Na Piętrze, gdzie Corey Wilkes zaprezentował Improvised Soul Project i drugi w Pawilonie Nowej Gazowni gdzie wystąpiło Hear In Now Trio kobiety wprost zdominowały, albo uratowały. To były także najmniej Chicagowskie koncerty podczas tej festiwalowej edycji.
Ale po kolei. Najpierw Corey Wilkes. Wielu myślę wiązało spore nadzieje z jego występem, tym bardziej, że po raz pierwszy Corey miał stanąć przed polską publicznością jako lider własnej formacji i autorskiego przedsięwzięcia artystycznego. Za Wilkesem idzie reputacja muzyka, który zastąpił Lestera Bowiego w Art Ensemble of Chicago, a także członkowsko w kwartecie Roscoe Mitchella. To są bardzo ważne rekomendacje. Jak więc zabrzmi, gdy nie będzie wparcia wielkich autorytetów? Takie pytanie zadawało sobie wielu słuchaczy. Ja także sobie je zadawałem, i przyznam szczerze odpowiedź nie była szczególnie krzepiąca.
Corey Wilkes, choć jest znakomitym instrumentalistą i na trąbce gra świetnie to jednak jest marnym dość liderem i chyba raczej nie bardzo ma do zaproponowania coś wartego szczególnej uwagi. Jego zespół, ale co gorsza on sam, niezależnie od chwytliwej nazwy wydaje się grupą bez żadnej drogi, bez pomysłu i bez wizji innej niż dostarczyć zabawę i możliwie najlepiej przy tym zarobić. Nic w tym złego oczywiście, ale skoro tak jest to o zabawę trzeba zadbać od początku koncertu, a tymczasem pierwsza cześć show był nijaka mizerna chaotyczna. Gdzieś w tle miał pobrzmiewać duch Milesa Davisa i Roya Eldridge’a, ale duch tego drugiego się jakoś ulotnił, a duch pierwszego był jakiś ospały i mikry.
Z Davisa, podczas całego koncertu, jeśli nie liczyć stania tyłem do publiczności, przechadzania się po scenie i udawania szefa patrzącego na zespół zza dużych czarnych okularów oraz robienia zblazowanych min, najbardziej davisowski był pianista i klawiszowiec Robert Irving III, który zwyczajnie w latach 80 z Milesem grywał. To mało. Tym bardziej stało się to wyraźne, że od chwili gdy na scenie pojawiła się wokalistka Megan Mc Neal to Corey zszedł na nieco dalszy plan i chyba nie był z tego zadowolony. Dla nas słuchaczy jednak stało się dobrze, bo właśnie od tej chwili nastał czas dobrej jazzowej klubowej zabawy. Zespół przed jej wejściem na scenę i po nim to były dwa różne bandy i było to bardzo ostro zaznaczone. Prawdę powiedziawszy gdyby nie zjawiskowa uroda Val Jeanty grającej na gramofonach to pierwszą cześć koncertu Coreya byłoby trudno znieść .
Stała się więc rzecz, którą przyznam przeczuwałem od jakiegoś czasu. Wilkes choć potrafi świetnie grać, to potrafi też udowodnić, że póki co nie jest ani zbytnio zdolnym liderem, ani też nie ma pomysłu na muzykę, ani chyba w końcu także i chęci podejmowania żadnych muzycznych wyzwań. Na coś jednak zdecydowanie pracuje, może na sławę i popularność prowadzącą do obficie wypełnionego dolarami konta. Szkoda.
Takie postawy mnie irytują, zwłaszcza kiedy muzyka chaotycznie błądzi po różnych inspiracjach i nie kończy się przykrą konkluzją. Na szczęście w Pawilonie Nowej Gazowni wystąpiły kolej trzy damy – skrzypaczka Mazz Swift, kontrabasistka Silvia Bolognesi i znana już poznańskiej publiczności wiolonczelistka Tomeka Reid. I to było to, co skutecznie usunęło niesmak po pierwszym koncercie. Delikatna, bardzo barwna, chwilami bardzo subtelna, a czasem brawurowo zagrana muzyka. Dziewczyny były uśmiechnięte, ale także skupione, nie stroszyły piórek i pokazały, że estetyka rozpięta pomiędzy kameralistyką, jazzem, tangiem, czy world music może nie być w żadnej mierze pretensjonalna. Całość była bardzo lekko i finezyjnie przyprawiona czy to muzyką afrykańską, czy żydowską czy argentyńską i sprawiała, że słuchało się tego chwilami z zapartym tchem. Bez dłużyzn, bez gadulstwa i kokieterii Hear In Now Trio zagrało cykl krótkich kompozycji, których urokowi trudno było mi się oprzeć. Warsztatu omawiać nie ma potrzeby. Jest dokładnie taki, żeby stać się w ich rękach narzędziem do sięgania tam gdzie mają ochotę. Dla mnie jednak odkryciem była Silvia Bolognezi. Niewiele kobiet grywa na kontrabasie, a już całkiem mało gra tak porywająco. No ale z drugiej strony, skoro Sylvia grywa z Butchem Morrisem to lepszej rekomendacji chyba nie potrzeba. Trzeba będzie się tej pani bacznie przyglądać. I tylko pozostał wielkie niedosyt, że panie nie przywiozły ze sobą płyty, która jest już nagrana i czeka na swoją premierę.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.