Henry Threadgill Zooid- muzyka do podziwiania!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Dwanaście lat trzeba było czekać na powrót Henry’ego Threadgilla do Polski. Tym bardziej było to dotkliwe czekanie, że kiedy ostatnim razem odwiedzał nasz kraj to było to z formacją Make A Move, a więc zespołem, który krótko po tamtym czasie przestał działać. Kolejnym medium dla Threadgillowski poszukiwań artystycznych była grupa Zooid. Z nią nagrał do tej pory trzy płyty, wszystkie zresztą recenzowane na łamach Jazzarium.pl

Ale płyty to jedna sprawa. Zasmakowanie tej muzyki na żywo sprawa zupełnie inna. Przyjazd Zooid do Polski był jednocześnie finałem jego trasy koncertowej po Europie. W takcie koncertów formacja ogrywała materiał złożony z sześciu nowo napisanych kompozycji, które już w najbliższą sobotę będą nagrywane w jednym z nowojorskich studiów i planowane do wydania w 2012 r. na kolejnej płycie.

Koncerty warszawski i poznański to były dwa bardzo różne występy. W rozmowie z puzonista grupy, Jose Davillą padło ważne sformułowanie. Koncerty z Henry Threadgill są jak podróż, mają swoją poetykę, ale również specyficzny przebieg i dramaturgię. Choć gramy te same kompozycje to jednak każdy z nich jest pod bardzo wieloma względami zupełnie inny.

I rzeczywiście tak jest. Może to być odrobinę zadziwiające, że te przecież bardzo pieczołowicie i misternie zaplanowane i obmyślane kompozycje, potrafią pomieścić tak wielką przestrzeń dla różnorodności. Czy jednak z drugiej strony mogłoby być inaczej skoro Threadgill, komponując Zooid sięgnął po muzyków, którzy nie dość, że są znakomitymi sidemanami to jeszcze piekielnie utalentowanymi artystami potrafiącymi wnosić do muzyki swój własny pierwiastek improwizatorski i osobisty. „Gram z nimi, ponieważ nie ma ma świecie innych muzyków, z którymi chciałbym to robić”   - powiedział Henry Threadgill w krótkiej rozmowie. I to nie pozostanie najlepszą rekomendacją dla ich muzycznego kunsztu.

A tego właśnie najbardziej wymagają kompozycje Threadgilla. Z jednej strony konieczna jest w ich przypadku ogromna dyscyplina, z drugiej dar poruszania się w ich obrębie z łatwością. I tego właśnie, przy wszystkich różnicach, doświadczyć mogli i warszawscy i poznańscy słuchacze. Muzyka Threadgilla wydaje się kompletnie nierzeczywista. Jakby tworzywem dla niej były jakieś nieodkryte do tej pory elementy. Nie dzieje się ona w oparciu o żadne tradycyjne, szczególnie dla jazzu, komponenty. Nie ma w niej budowy standardowej, nie ma formy rozumianej jako następstwo harmonii, ani też melodii, które działałyby tak, jak zazwyczaj działają tematy. Pod względem rytmiki jest ona także zupełnie odrębna i chwilami zdumiewająco nieogarnialna.

Sam Henry Threadgill czasami mówi opisując swoją muzykę, że jest w znacznej mierze serialna, ale chyba nie możemy tego rozumieć dosłownie. Nie o serializm  ex definitio tu chodzi, ale raczej o technikę, w której tworzywem kompozytorskim są po części sekwencje dźwięków (serie), ich niepowtarzalne układy, z których potem rodzi się całość muzycznego obrazu. Pisząc o misternym planowaniu utworów miałem także na myśli warstwę rytmiczną, prawie nieodgadnioną, ale intensywną i niemal namacalnie odczuwalną jako wielki groove będący też naczelną myślą architektoniczną.

To taka wielka polifonia, konstruowana w oparciu o kluczowe i charakterystyczne dla konkretnych kompozycji interwały. Reszta pozostaje już tylko w gestii improwizujących. I co dodatkowo szczególne w muzyce Threadgilla, to, że jest ona ucieleśnieniem równoważności poszczególnych elementów i równoważności poszczególnych jej wykonawców. Czasami odnosiłem wrażenie, że gdyby któregokolwiek zabrakło to cała ta wysublimowana konstrukcja może nie ległaby w gruzach, ale straciłaby swoją stabilność.

Zadziwiająca jest ta muzyka. Słyszymy w niej harmonię, ale nie zakłada ona harmonicznego schematu, ani nawet przywiązania do akordu. Słyszymy intensywną rytmikę, ale nie powstaje ona w wyniku poddania się rytmicznym schematom, olśniewa melodyką, ale nie ma tematu. Tak naprawdę nie zaczyna się ani nie kończy, choć ma swój wyrazisty początek i zadziwiająco precyzyjny finał. Jest jej dokładnie tyle ile trzeba. W warunkach koncertowych sprowadza się to do tego, że jest jej na tyle mało żeby pozostawić po sobie niedosyt i na tyle dużo, że powiedziane jest wszystko, czego ludzka percepcja potrzebuje, by się zachwycić. I proszę mi uwierzyć, choć pod względem koncepcji muzyka Threadgilla jest niesłychanie oryginalna i fascynująca to wcale nie potrzeba jej rozumieć, aby podziwiać jej liryczne, delikatne piękno. To bez dwóch zdań naprawdę wielka muzyka!