Jazzfestival Saalfelden 2012: Muhal Richard Abrams Experimental Band - muzyka jak żywioł!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

A potem wszystko było zupełnie inne! To stwierdzenie właściwie mogłoby wystarczyć za cała relację. Zresztą nie bardzo nawet wiem jak relacjonować koncert Muhala Richarda Abramasa i jego legendarnej formacji Experimental Band. Zadziwiająca to był koncert i chyba nie bardzo daje się go rozpatrywać w kategoriach czysto muzycznych.

Oczywiście da się, ale będzie to działanie na siłę i raczej nie przybliży nikogo z czytających do istoty tej muzyki. Przed dekadami, kiedy Muhal Richard Abrams był młody, a jego chicagowscy podopieczni ledwie co wyszli z wieku nastolatków była taka niepisana reguła, każdy mógł przynieść do rodzącego się Exprerimantal Band swoją kompozycję, mógł zagrać co tylko w duszy mu zagrało i być potraktowanym poważnie, niezależnie od tego czy jego dzieło miało cechy absolutnego nowatorstwa czy nie. Ważny był głos wszystkich. „Przynieście ze sobą swoją muzykę” mawiał Abrams i ludzie przynosili. Przynosił Roscoe Mitchell, Wadada Leo Smith, Henry Threadgill, George Lewis, Amina Caludine Mayers, Leori Jones. W laboratorium Abramsa mogły dojrzewać ich pomysły i przekształcać się w wizje artystyczne, które potem zmieniały oblicze muzyki jazzowej.

W sobotę kiedy wszyscy wymienieni muzycy znowu stanęli na scenie także przynieśli swoją muzykę bogatszą o całe lata twórczych doświadczeń. Ten sobotni Experimental band był bez wątpienia inny niż ten pierwszy, ale pewnie uważni słuchacze mogli odnaleźć w nim elementy Lewisowskiego Voyagera, serialnej polifonii Threadgilla, wirtuozerii Mitchela, natchnionego gospel stylu Aminy czy cudownie refleksyjnej liryki Wadady. Ale fakt rozpoznania tych składowych ani na krok nie przybliżył do tego co zabrzmiało ze sceny.

Ten koncert Abrams zadedykował legendzie chicagowskiej sceny VOnowi Freemanowi, ale nie był to tribute to Von Freeman. Nie było groove’u, bluesowych form, tych porywających tanecznych niemal fraz, ani prostych skrzyżowań jazzu i muzyki afrykańskiej. Co więc było?

Była wielka trwająca prawie półtorej godziny forma, ale że była to forma tak naprawdę dowiedzieliśmy się kiedy wybrzmiał już ostatni dźwięk. Bez wyraziście zarysowanych części, bez klasycznie pojętej aranżacji, muzyka rozwijała się w sposób ciągły , jak opowiadanie, poprzez części solowe, duety, tria, najróżniejsze inne osobowe i instrumentalne konfiguracje, aby w finale zabrzmieć w wielkim, głośnym i obezwładniającym swoim bogactwem tutti, gdzie wszystkie głosy stały się tak samo ważne, tak samo doniosłe i choć różniące się znacznie od siebie, niezbędne, aby nastała pełnia. Wszystko w tym dźwiękowym spektaklu zmierzało do tej kulminacji i kiedy ta się dopełniła rzeczywiście nic już nie było takie samo.

Muzyka, którą przyniósł nam Muhal Richard Abrams, wciąż okazuje się eksperymentem, choć wiem, że muzykolodzy za chwilę głośno krzykną, że takie rzeczy pisali wiele lat temu wielcy awangardowi europejscy kompozytorzy. Owszem pisali, ale ich dzieło nigdy nie działo się tu i teraz nigdy nie zawdzięczało tyle poszczególnym członkom wykonującego je zespołu. A tu zawdzięcza wszystko. Wszystko jest tym czym suma świadomości poszczególnych muzyków. A może czymś więcej niż wynik tego dodawania?

Ten koncert na własne potrzeby wolę tłumaczyć sobie nie jako historyczno-muzykologiczne wydarzenie, ale jako zadziwiające zajście obcowania z czymś nie dającym się opisywać, czymś ogromnie intensywnym, czymś czemu można się bezwarunkowo poddać albo w całości odrzucić. Obojętnym zostać nie sposób, tak jak nie daje się pozostać obojętnym wobec żywiołu.