Jazzfestival Saalfelden 2014 - Nels, Marc, Amiri, Henry i Sylvie
Od kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Saalfelden, na festiwal, zadaję sobie pytanie z jaką imprezą mam do czynienia. Czym jest ten dziejący się od 35 lat maraton koncertowy? Do kogo jest adresowany i czy w ogóle możliwe jest bodaj naszkicowanie portretu festiwalowego słuchacza? Łatwiej chyba powiedzieć do kogo adresowany nie jest. Z pewnością nie do słuchaczy rozkochanych w jazzie mainstreamowym, choć zdarzają się pojedyncze przypadki grup reprezentujące tę estetykę. Również chyba nie dla ludzi poszukujących w muzyce klasycznego piękna, symetrii, brzmień gładkich, znanych i lubianych harmonii, ani dźwięków w odbiorze oczywistych, o czystym stylistycznie pochodzeniu i niedyskutowalnej urodzie, jeśli w ogóle takie coś istnieje.
Jest natomiast z pewnością imprezą dającą okazję, by posłuchać w Europie muzyków z USA, prezentujących zarówno własne projekty autorskie, jak też inicjatywy wyrastające ze współpracy ponad kontynentalnej, a także takich, których raczej nie spotkamy w głównym festiwalowym nurcie ani Polski, ani Starego Kontynentu. W tym roku organizatorzy, w editorialu festiwalowego programu, zwrócili uwagę, że będzie on odbywał się pod znakiem protestu. Przeciw czemu? Nie wiem czy przeciw czemukolwiek konkretnemu jeśli nie liczyć szerokiej idei jazzu jako muzyki stojącej, przynajmniej od końca ery swingu w opozycji do komercjalizującego się świata showbiznesu. Nie mniej zarówno taki Marc Ribot ze swoim recitalem solo zatytułowanym wprost „Protest Songs”, jak i główna gwiazda tegorocznej edycji Henry Threadgill to artyści idący w swojej twórczości pod prąd oczekiwaniom średniej światowej. Zresztą takich przykładów, posiłkując listą gości tegorocznego Saalfelden Jazz Festiwal, można byłoby wyliczyć więcej.
Jak każdy spory festiwal, bo 21 koncertów obejmujących płatny karnet, do takiej rangi kwalifikują alpejską imprezę, Jazzfestival Saalfelden oferuje muzykę na tyle różnorodną, że chyba trudno oceniać go w jakkolwiek kategoryczny sposób, tym bardziej, że decydenci programowi dbają, by zapraszani artyści rekrutowali się z tej niepokornej części muzycznego świata, z części zadającej sobie pytania, mającej wątpliwości i przynajmniej w staraniach nie idące na łatwiznę. Refleksje więc w znacznej mierze zależeć będą także i od tego z czym jako słuchacze przyjdziemy na poszczególne koncerty. Jaki jest nasz, słuchacza horyzont muzycznej wnikliwości, jakie oczekiwania od muzyki mamy i w stronę jakich estetycznych upodobań jesteśmy gotowi się skłaniać. Oceny mogą się więc różnić diametralnie.
I dobrze niech się różnią, ale i tak parafrazując bodaj Steve’a Lacy’ego mówiącego w wywiadzie, co warto, a czego nie warto grać, zaryzykuję stwierdzenie, że lepiej słuchać muzyki, której się nie zna, to znacznie ciekawsze.
Nels, Marc, Amiri, Henry i Sylvie - to byli moi bohaterowie tegorocznej edycji Saalfelden Jazz Festiwal. Nels Cline i Mark Ribot – gitarzyści, których duetowy koncert odbył się w dniu otwarcia festiwalu. Pisałem o nich już więc nie potrzeby się powtarzać. Marc Ribot jeszcze później objawił sięna głównej scenie z recitalem solowym, w którym pokazał się nie tylko jako gitarzysta, ale również wokalista i autor tekstów. Podczas prawie godzinnego występu Marc Ribot swoimi słowami zaprotestował przeciw państwu, kondycji postmodernizmu, naturze, technologii, kapitalizmowi, swojemu ciału, Świętemu Mikołajowi, którego był uprzejmy nazwać mother fucker czy psycho killer, albo, już słowami jednej z meksykańskich śpiewaczek, przeciw mężczyznom lub może przeciw konkretnemu mężczyźnie, który pośród znacznie bardziej dosadnych epitetów, opisany został także jako mówiący robak. Trudno mi na ten koncert spoglądać jak na zdarzenie wnoszące coś nowego do wizerunku Ribota jako artysty. Trudno mi też spoglądać nań tak całkiem na serio, nie mniej zestawienie melodeklamacji z gitarowym kunsztem było orzeźwiającym doświadczeniem, o którym warto pamiętać. A tak swoją drogą ciekawe czy znajdzie się ktoś na tyle odważny, że zaprosi Marca Ribot – wokalistę i songwritera na festiwal do Polski i czy nasza publiczność tłumnie wypełni kilkuset osobową salę koncertową. W Moers, w Willisau i teraz w Saalfelden to się stało, ale jak wiemy Polska to nie Austria i Niemcy i ciekawość muzyki nieoczywistej, zwłaszcza w sferach jazzowych na razie raczej raczkuje.
Nie inaczej byłoby sądzę gdyby na polskiej scenie pojawił się Amiri ElSaffar, który do alpejskiego kurortu przywiózł muzykę ze swojej najnowszej płyty „Alchemy” będącej obrazem jego poszukiwań na styku dwóch wielkich kulur muzycznych amerykańskiej wyrażanej językiem jazzu i muzyki Środkowego Wschodu wyrażanej tonalnym systemem sumeryjsko-babilońskich skal, odnalezionych w 1750 roku przed Chrystusem. Oto więc mieliśmy muzykę szukającą części wspólnej, będącą próbą syntezy systemów i sposobów myślenia o sztuce dźwięku, bardzo daleką od tzw. jazziku umoczonego w standardowej zawiesinie. Dalekiego też od fusion pojmowanego jako nakładka kolorowych widokówek z podróży. Dostaliśmy za to muzykę wolną od swojsko brzmiących harmonii i melodii i wolną od bolesnego rozdzierania dźwiękowej przestrzeni pomiędzy solistów i akompaniatorów. W końcu też bardzo daleką w warstwie rytmicznej od typowego rytmicznego zydelka, w którym wielu muzyków lubi się najpierw wygodnie rozsiąść, by potem na luzie puszczać oczko znanymi i lubianymi patentami. Muzyka Amiriego ElSaffara, owszem bywała bardzo intensywna, czasami wręcz dobitnie repetytywna, gęsta i zapewne też wymagająca skupienia, ale ostatecznie czy warto tracić czas na muzykę pozwalającą uszom wygodnie rozeprzeć się w fotelu? Nie chcieć posmakować przez chwilę innego podejścia do rzeczy, spróbować osłuchać się z czymś, co nie jest oczywiste i podane na ulubionej tacy?
Okazuje się, że często pragnienie takiej wygody zwycięża w cuglach i nie ma wtedy żadnego znaczenia, że grają to znakomici muzycy, których na jazzowej scenie, wbrew temu co można wyczytać nieraz w poczytnych dziennikach, ani nie jest dużo, ani nie montują swoich bandów ad hoc, ani potem równie szybko nie rozwiązują. Saalfeldeńska publiczność na szczęście wydawała się muzyką El Saffara jeśli nie zachwycona to na pewno nie rozczarowana.
Z takich wypróbowanych, wyrafinowanych i stałych współpracowników zazwyczaj korzysta kolejny bohater saalfeldenowskiego festiwalu Henry Threadgill. Ale nie tym razem. Tych bliskich wspólników było dwóch grający na wiolonczeli Christopher Hoffmann i Nic w tym dziwnego też bo i jego koncert wypełniony był muzyką powstałą z okazji specjalnej. Poświęcony był w całości Lawrence’owi D Butchowi Morrisowi – twórcy, który w Saalfelden występował w 2007 roku, a z którym łączyła Threadgilla przyjaźń i zaryzykuję stwierdzenie spore powinowactwo twórcze. „Czy nowe utwory będą nawiązywać do muzyki Butcha Morrisa? Zapytany został Thereadgill kilka miesięcy temu, przed tym jak po raz pierwszy, na nowojorskim Winter Jazz Festiwal, miał zaprezentować nowe kompozycje. Odpowiedział wówczas: „Nie wiem, to możliwe. Muzyka zawsze odnosi się w jakiś sposób do innej muzyki. To utwór pamięci Butcha Morrisa. Nie chcę tu naśladować jego pracy. To utwór dedykowany przyjacielowi, do którego nie mam już dostępu.”
I rzeczywiście nie naśladował pracy starszego kolegi. Zaprezentował, zwłaszcza w pierwszym muzykę bliską tej, którą znamy z zespołu Zooid. Bliską, ale jednak inną. Wciąż to jest bardzo złożona muzyka. O gęstej rytmice i fakturze. Dalej ta faktura budowana jest z nieustannego splatania wielu głosów, trzymana w ryzach zachwycającej rytmiką i melodyką gry tubisty Josego Davili, związana głosami wiolonczeli i saksofonu. Tu jednak saksofonistów altowych było dwóch (Roman Filiu i Curtis MacDonald), podwójna była także obsada instrumentów rzadko goszczących w threadgillowskich grupach, w fortepianach. Udział ich bez dwóch zdań miał charakter sensacyjny, szczególnie, że za klawiaturami zestawionych blisko, naprzeciw siebie, instrumentów zasiedli ci, o których w świecie jazzu mówi się dziś najwięcej, David Virelles (tak, tak ten co u nas już pewnie do końca życia kojarzył się będzie z zespołem Tomsza Stańki) i 12 lat od niego starszy mistrz - Jason Moran. Obydwaj zagrali zupełnie inaczej niż w swoich własnych projektach, jakby zrezygnowali z części ego na korzyść brzmienia grupy i potrzeb kompozycji. Ich gra, każdego z osobna, była jak zderzające się ze sobą równoważące wzajemnie fale i stanowiły zaskakującą przeciwwagę dla reszty bandu. Kołysały nim raz w jedną raz druga stronę, ale nie wywracające do góry nogami. Henry Threadgill podobnie jak Butch Morris, to wielki znawca zarówno kompozycji, jak i sztuki improwizacji i podobnie ja Butch wydaje się zainteresowany bardziej niż eksplorowaniem każdej z tych fascynujących dziedzin, tym co jest pomiędzy nimi. Tą przestrzenią, która nie należy do żadnej z nich i paradoksalnie jedną i druga łączy.
O ile sama obecność Henrego Threadgilla, który tu nawet nie przyniósł na scenę instrumentów i w całości poświęcił się czuwaniu nad całością jako dyrygent, jest gwarancją jakości, koncert tria Sylvie Courvoisier niekoniecznie musiał takie gwarancje dawać.
I nie mam tu na myśli wcale jakichkolwiek wątpliwości co do gry i dotychczasowych dokonań samej Szwajcarki i jej amerykańskich partnerów, ale raczej to, że trio ledwie kilka miesięcy wcześniej nagrało prezentowany w Austrii materiał muzyczny, jeszcze go nie wydało, a doczekać się na jego koncert u nas do tej pory było sprawą niemożliwą. Tym bardziej zaskakujący był to koncert, że dostępne próbki nagrań tria, w tym trailer prezentowany na jej stronie internetowej, dawały zaledwie maleńką i wcale niekoniecznie reprezentatywną próbkę tego co pomiędzy nią, Drew Gressem – kontrabas i Kenny Wollessenem – perkusja może się dziać.
A działo się i wiele, i fascynująco. Szczególnie na linii fortepian perkusja. Nazwać ten rodzaj porozumienia intuicyjnym byłoby zbyt słabym określeniem. Brawurowe, nawet natchnione interakcje pomiędzy nimi, wyrażane zarówno w podejściu do rytmu, dynamice, intensywności, jak i barwie mogły nawet sugerować pytanie czy aby nie powinien być to tylko duet czy nie wystarczy ich dwoje aby powstał kompletny muzyczny kosmos. Być może tak mogłoby być, być może jednak to właśnie dzięki kontrabasiście, będącemu opoką tria, jego trzonem, pozostała dwójka mogła tak śmiało rozgrywać pomiędzy sobą zamaszystą konwersacje. Nie spodziewałem się takiej muzyki, nie spodziewałem się takiej siły i ekspresji i takiej pewności w grze. Nie sądziłem też, że w jeszcze innym ujęciu usłyszę klasyczne fortepianowe trio, w którym może spinać się świat muzyki współczesnej, z elementami jazzowymi w, zaryzykuję stwierdzenie, nowym ujęciu. Trzeba poczekać na płytę. Zapewne Tzadik wyda ją jeszcze w tym roku, ale gdyby miała zawierać choć w połowie tak wyśmienite granie jakie usłyszałem w Saalfelden to chyba mam kandydatkę na jeden z najbardziej fascynujących albumów tego roku.
I właściwie wspominane do tej pory koncerty wystarczyłyby, żebym uznał Jazzfestival Saalfelden za udany. Nie oznacza to, że na tym kończą się miłe chwile i ciekawe doświadczenia. Bez wątpienia do takich należało trio Erika Friedlandera ze wspomnianą Sylvie Courvoisier i Ikue Mori, która nad piękną, nieoczywistą muzyką wiolonczeli i fortepianu zasnuła woal ażurowych elektronicznych brzmień przenosząc całość w zupełnie nieoczekiwaną baśniową przestrzeń. In plus zaskoczył Ben Goldberg z projektem Unfold Ordinary Mind, nawet pomimo nie zapowiadającego się dobrze zastępstwa w składzie kwartetu (miejsce grającego na płycie Ellery’ego Eskelina zajął nie znany mi saksofonista altowy Kasey Knudsen). Dobrze było posłuchać też nowej trzyosobowej grupy Stirrup, Freda Lonberga-Holma, z kontrabasem (Nick Macri) i perkusją (Charles Rumbach), którą sam lider nazwał barowym bandem nieprzywykłym do grania swojej muzyki dla dużych skupionych i wyciszonych audytoriów, a która przynosi muzykę z solidnym basowym ostinato, zagraną z właśnie takim barowym brudem i chyba nie za bardzo dającą się zmieścić w prostych teoriach stylistycznych.
Ucieszyły także solowe recitale w cyklu Shortcuts, trębacza Natsukiego Tamury i dzień później jego żony, pianistki Satoko Furii, a także formacji Jima Blacka Eye Bone, grającej raczej muzykę o rockowej proweniencji oraz koncert austriackiego kawartetu Gradischnig / Nagl / Herbert / Vatcher.
Były także koncerty, które mnie zawiodły oraz takie, nie wiem za bardzo po co się odbyły, jak choćby grupy znanej polskim słuchaczom Get The Blessing, w której ze swobodniejszymi ideami flirtuje sobie sekcja rytmiczna Portishead czy grupy WIre Resistance Philipsa Nyrkina.
No i był wielki finał z Archie Sheppem, któremu towarzyszyło tria Joachima Kuhna (Majid Bekkas – guimbri, Ramon Lopez – perkusja) i które uświadomiło mi po raz kolejny, że duże nazwiska (Shepp i Khun) niekoniecznie gwarantują naprawdę dużą muzykę. I pomimo, że podobają się publiczności ogromnie, mile łechcą skrywanego „inżyniera Mamonia”, a potem każą fetować finał w tzw. standing ovation, to tak naprawdę wydają się raczej stratą czasu. Smutne było to, że do wydobycia rzeczonego inżyniera przykłada rękę tak wielka postać jak Archie Shepp – artysta, którego historyczna wielkość jest niezaprzeczalna, ale klasa dziś już nie tyle wiąże się z muzyką, jaką sygnuje swoim nazwiskiem, co z nieustannie charakterystycznym i pięknym brzmieniem saksofonu. Ujawniła się przy tej okazji, także inna obserwacja, związana z wykonaniem pod koniec koncertu słynnej kompozycji „Kulu Se Mama”. Jak słuchać free jazzu powstałego w latach 60. to warto bardzo uważnie dobierać wykonawcę. Niewielu potrafi tamte idee, tamto granie przenieść z powodzeniem w dzisiejsze czasy i nie zrobić z niego wycieczki po skansenie. Może też, tak naprawdę, lepiej sięgnąć po oryginał na płycie, niż mitrężyć czas na przekonywanie siebie samego, że wersje z dzisiaj są warte więcej niż zwyczajny entertainment.
Czy więc festiwal był udany? Jeśli już koniecznie takie pytanie trzeba stawiać i odpowiadać na nie, to w moim odczuciu zdecydowanie tak, własnie dlatego, że był Nels, Marc, Henry, Amiri i Sylvie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.