Made In Chicago 2011- Greg Ward - muzyka we wszelkich stylistycznych odmianach.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Choć liczy sobie dziś 29 lat, to jest traktowany przez jazzową krytykę w USA jako jedna z najważniejszych postaci młodej jazzowej sceny. Polskiej publiczności jest już trochę znany. Nazywa się Greg Ward i występował wraz z zespołami perkusisty Mike’a Reeda m.in. na festiwalu Made In Chicago.

Pamiętam jego koncert doskonale. Na scenie poznańskiego Blue Note późnym wieczorem zjawił się zespół Loose Assambly grupa, o której w chicagowskich kręgach było wówczas i jest zresztą do dziś, całkiem głośno. Tak naprawdę jednak powodem dla którego z wypiekami na twarzy oczekiwałem tego koncertu formacji nie był ani jej lider kluczowa postać tamtejszej sceny muzycznej, ani Greg Ward, o którym nie wiedziałem wówczas zupełnie nic. Był nią natomiast Jason Adasiewicz – wibrafonista, kompozytor i lider własnych grup zdobywający sobie szacunek krytyków i zbierający od publiczności entuzjastyczne recenzje.

Tymczasem już pierwsze utwory zagrane przez Loose Assambly dały jasny dowód, że oto pojawił się na scenie saksofonista, któremu przyglądać się trzeba będzie bardzo uważnie, bo kto wie czy z czasem nie stanie się postacią wielkiego formatu. Szerokie, zamaszyste brzmienie saksofonu, imponująca fraza przywodząca z jednej strony wielkich saksofonistów z Wietrznego Miasta, z drugiej bardzo nowoczesna, jakby abstrahująca od tej całej pięknej historii i dająca wyraźny sygnał, że kluczowe jest ponieść dziedzictwo poprzedników w przyszłość. Zaskakujące było również, że Ward potrafi też uwolnić się od tradycji AACM-u, jednocześnie jej nie dezawuując. To było naprawdę coś, choć zaledwie jeden czy dwa utwory wówczas zagrane wyszły spod jego pióra. Jeszcze raz tego roku mogliśmy posłuchać Grega, u boku  Roscoe Mitchella w projekcie Cards For Orchestra, ale tu był tylko częścią większej całości, włsciwie bez większych szans olśniewania słuchaczy.

Potem, dwa lata później kiedy podczas kolejnej edycji Made In Chicago w Poznaniu muzycy grali finałowy koncert zadedykowany zmarłemu niedawno Fredowi Andersonowi, postać Grega Warda wypłynęła po raz kolejny. Ale wtedy już znałem go z większej ilości nagrań płytowych. Nie w roli lidera rzecz jasna, bo w tej materii Ward bardzo surowo obchodzi się i z swoją muzyką i ze swoimi miłośnikami. Długo zwlekał z płytowym debiutem i ciągle opiera się pokusom częstego wydawania płyt.

Wypłynął jako aranżer, nieobecny na scenie festiwalowej fizycznie, ale duchowo jak najbardziej namacalny. Jedna z kompozycji Freda Andersona został przez niego zaaranżowana na duży skład i ta aranżacja zapadła w moją pamięć kto wie czy nie mocniej niż występ u boku Mike’a Reeda. To była wielka kulminacja koncertu, choć wcale nie jego finał. Okazało się wówczas, że wspomniana zamaszystość gry na saksofonie, staranne i porywające zarazem brzmienie instrumentu Ward potrafi przełożyć także i na papier. Potrafi także dokonać szalenie trudnej rzeczy. Przełożyć muzykę Andersona, tak ściśle zależną od brzmienia i talentu narracyjnego talentu samego autora przepisać na nowo, nadać jej ram kompozycji, którą może potem grać dowolny skład, i która w końcu może funkcjonować z powodzeniem bez kluczowego zdawać by się mogło brzmienia andersonowskiego tenoru. Wielka rzecz i pouczająca i już wtedy wiedziałem na pewno, że z Gregiem Wardem będzie mi bardzo po drodze i, że spotkamy się jeszcze nie raz. Tak naprawdę spotkamy się całkiem nie długo, podczas tegorocznej edycji Made In Chicago.

Ten aranżerski talent, ale również i nieprzeciętne uzdolnienia kompozytorskie doceniono wydatnie w USA. International Contemporary Ensemble zamówił u niego utwór, tak że resztą jak Peoria Ballet Company, Downtown Sound Gallery czy w końcu słynna Chicago Symphony Orchestra. To bardzo ważne zdarzenia w karierze Grega Warda i nie tylko dlatego, że pozwalają mu zaistnieć w sferze lukratywnie finansowanych przedsięwzięć, choć i tego aspektu pomijać się nie powinno. Znacznie bardziej kluczowe wydaje się, że jako indywidualność muzyczna Ward może działać nie tylko jako jazzman, ale również jako muzyk po prostu. Zresztą chyba taki był plan od samego początku. A może wcale nie plan, ale artystyczna konieczność. Wiadomo bowiem od czasu zdobycia przez niego stypendium w Stean’s Institute w Ravinii czy nagrody głównej w Downbeat Magazine High School Jazz Soloist, że rozpala go muzyka we wszelkich jej stylistycznych odmianach .

Do Poznania jednak przyjedzie nie jako obiecujący i doceniony aranżer i kompozytor. Przyjedzie jako jazzman, który postanowił eksperymentować z trio bez instrumentu harmonicznego, a więc w formule będącej dla saksofonisty prawdziwym wyzwaniem, któremu jeśli nie sprosta to pozostanie zawód, ale jeśli mu podoła to, kto wie czy nie przeniesie go to w sfery tych najświetniejszych mistrzów saksofonu, którzy potrafią swoją grą chwycić słuchacza mocno za gardło. I przyznam - bardzo na to liczę.