Made in Chicago: Chicago Woj-tet i Liquid Soul

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Made in Chiago to festiwal wyjątkowy ze względu na to, jak jego program corocznie stara się uwzględniać możliwie szeroko muzyczne bogactwo w całej rozciągłości gatunkowej i historycznej. Jednym ze słów – kluczów jest: ciągłość. Chicago Woj-tet zaprezentował muzykę, która pokazują jak ważne jest znaczenie pewnego kontekstu dla współczesnej muzyki jazzowej, która nieodmiennie łączy się dziedzictwem poprzednich dekad, owoce dzisiejszej sztuki są zakorzenione głęboko w przeszłości. Teraźniejszość w równym stopniu odnosi się do przeszłości, co do przyszłości.

Robert Irving III przewodzi zespołowi, które tę idee uosabia nie tylko muzycznie – w zespole obok saksofonowego weterana Ari Brown'a pojawia się młodzik Leon Q Allen na trąbce (składu dopełniają Harrison Bankhead, Scott Hesse i Ernie Adams). Pierwszy utwór wprowadzony jest przez Irvinga porównanie atmosfery polsich lat 80tych do tej z lat 60tych w Stanach. Te atmosferę zespół odtwarza gęstą modalną strukturą, obok muzyki słychać fragmenty przemów i rozmów (gdzieś obok ogłoszenia o śmierci Kennedy'ego czy przemowy Martina L. Kinga pojawia się głos Lecha Wałęsy i fragment manifestacji „Solidarności”).  Opowiadanie Irvinga o tym jak pierwszy raz był w Polsce, wraz z zespołem Milesa Davisa, jest być może równie cenne jak sama muzyka.

Nie ma w niej zbyt wielu niespodzianek, ale za to mnóstwo przyjemności. Poczynając od cudowngo tonu i lirycznych wypowiedzi Ari Browna, Irving ma ogromne wyczucie stylu, Leon Q Allen zostaje nagrodzony przez Ari Browna stuknięciem piąstki. Jest timing, jest feeling, dobre melodie i zróżnicowane tempa.

Niezwkle przyjemny koncert, dobry dla przypomnienia o tym, że jazzem nie zawsze trzeba przesuwać granice, wywarzać otwarte drzwi i ponownie odkrywać koło. Jazzem można się czasami zwyczajnie cieszyć.

Ostatni punkt festiwalu to występ Liquid Soul – funkowej grupy zazwyczaj mocno awangardowego saksofonisty Marsa Williamsa. Liquid Soul swoją muzyką przypomina, że jazz był kiedyś muzyką taneczną i warto do tej tradycji wracać, przyprawiając ją nieco muzyką współczesnego miasta taką jak hip hop, r'n'b czy funk właśnie. Pomysł bez wątpienia godny i zacny.

W tym kontekście koncert festiwalowy był dosyć niefortunny i to głównie ze względów pozamuzycznych (choć przydałoby się wzmocnić puzonem szczupłą bo dwuosobową sekcję dęta sax - trąbka). Jeżeli muzyczna misja Liquid Soul to przywrócenie parkietom tanecznym muzyki jazzowej, to jaki jest sens stawianie zespołu na sali koncertowej wypełnionej krzesłami? Liquid Soul to zespół, który powinien grać w weekendową noc, do rana, przy dyskotekowych światłach, parkiecie i dobrze wyposażonym barze. Natomiast w moim odczuciu niezbyt nadaje się na finałowy występ festiwalu o takich ambicjach jak Made in Chicago (takim finałem mógłby być na przykład projekt specjalny przedstawiony dzień wcześniej). Na szczęście dużej części publiczności nie zdawało się to przeszkadzać.