Von Freeman - człowiek Chicago

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Chicago miało wielu bohaterów. Jednym z największych był Von Freeman. Jeden z tych którzy mogli powiedzieć Chicago to ja, ale że był skromnym człowiekem i niegdy tak nie powiedział. Von Freeman jak przeczytacie dalej nigdy nie opuścił Chicago, ale jego muzyka, jego charyzma rozpaliła serca i umysły ludzi daleko poza granicami Wietrznego miasta. Dziś Von Freeman miałby 100 lat i ciągle jest inspiracją .

Earl Lavon Freeman urodził się w Chicago. To najważniejszy element biografii tego saksofonisty; nawet nie tyle fakt urodzenia, co urodzenia się w Chicago. Freeman urodził się, wychował i został w Chicago. Nie ruszył się nawet na krok. Jedyny raz kiedy zmienił tymczasowo miejsce zamieszkania, stało się tak dlatego, że pewnego dnia zainteresowała się nim armia Stanów Zjednoczonych i Freeman pojechał na Drugą Wojnę Światową. Ale to tyle. Wojna, poza tym – Chicago.

Von zainteresował się saksofonem gdy skończył 16 lat i zaczął grywać w orkiestrze szkolnej. Dosyć szybko jednak zamienił orkiestrę DuSable High School Orchestra na Horace Henderson Orchestra, z którą regularnie koncertował. Aż do dnia, gdy dostał list zapraszający go do stanięcia do walki po stronie armii USA. Von nie bardzo mógł odmówić, choć na pewno nie pasował mu wyjazd z domu. Ale skoro już stało się, jak się stało, nawet z tak ponurej sytuacji trzeba próbować wyciągnąć coś pozytywnego. Więc Von cały okres wojny spędził grając w orkiestrze wojskowej. Kto wie, może grając wyobrażał sobie że znów jest w rodzinnych mieście. Przynajmniej tyle.

Na szczęście nie musiał spędzać w armii zbyt wiele czasu i wrócił do słodkiego Chicago, gdzie od razu zaczął grywać z braćmi: George grał na gitarze a Bruz na perkusji. Grali w sali koncertowej hotelu Pershing (swego czasu epizod w tej hotelowej orkiestrze zaliczył też Ahmad Jamal)  Orkiestra miała okazję akompaniować wielu interesującym muzykom, którzy przejeżdżali przez Chicago. W hotelowych czasach, Freeman grał podkłady dla Charliego Parkera, Dizzy’ego Gillespie czy Lestera Younga. Gdy skończyły się lata 40., Von odszedł ze swojej orkiestry hotelowej na rzecz wzięcia udziału w przedsięwzięciu nieco większym – a na pewno bardziej świecącym, imponującym i ekscentrycznym: zaciągnął się do Sun Ra Orkiestra. I jest to jedyny okres w życiu tego muzyka, gdy faktycznie musiał zagryźć zęby i wyjeżdżać z Chicago, czego tak nie lubił. Na szczęście trasa koncertowa ma to do siebie, że kiedyś się kończy i kiedyś przyjdzie wrócić do domu. Po latach koncertowania w towarzystwie różnych muzyków, angażując się w cudze projekty, Von wrócił i osiadł.

 

W 1954 o dziwo pojawił się w studiu. Dotychczas nie miał tego w zwyczaju. Zespół wokalny The Makles nagrywał swoją płytę i Von dogrywał swoje partie. Pierwszy raz w życiu, Freeman brał udział w nagraniu. I musiało mu się spodobać, ponieważ niedługo później pomagał przy nagraniach Andrew Hilla czy Jimmy’ego Whiterspoone’a. Jednak na album pod nazwiskiem „Von Freeman” świat musiał czekać aż do 1972 roku. Płyta „Doin’ It Wright Now” okazała się pierwszą z wielu a Von znów mógł swobodnie oddychać powietrzem swojego ukochanego miasta i w spokoju czekać aż jego syn, Chico, dorośnie na tyle by wspólnie muzykować pod chicagowskim niebem. Gdy to się stało, ojciec i syn nagrali trzy płyty pełne rozciągniętych, bogatych bluesów i swingujących melodii. Wszystko było tak, jak trzeba. Muzyka, rodzina, syn i miasto.

Jednak przede wszystkim, Von Freeman jest wielkim mistrzem dla wszystkich muzyków pochodzących z Chicago. Legendarny pedagog na swoim rejestrze uczniowskim ma takich muzyków jak Steve Coleman, Gene Ammons, Johnny Griffin czy Clifford Jordan. Po dziś dzień pozostaje inspiracją dla młodych adeptów sztuki saksofonu i muzyki generalnie. Zna muzykę, przeżywał ją na bieżąco, zna saksofon i zna Chicago. Móc korzystać z rady takiego człowieka to prawdziwa łaska boża. Freeman przypomina druida, szamana czy po prostu mędrca do którego udaje się po radę albo po prostu wysłuchać czegokolwiek, co akurat będzie miał do powiedzenia.

Choś dożył sędziwego wieku, to można było z łatwością go spotkać, w każdy wtorek grał ze swoim zespołem w New Apartment Lounge, ewentualnie raz w miesiącu w Andy’s Jazz Club. Oczywiście w Chicago.