Krakowska Jesień Jazzowa: 4 dzień maratonu z NU Ensemble

Autor: 
Bartosz Adamczak

Czwarty dzień alchemicznych zmagań Nu Ensemble był tak wypełniony emocjami, że ogarniecie programu w jednym tekście wymaga niemal telegraficznego skrótu.

Rozpoczyna Dieb13 z pięcioma (sic!) gramofonami na scenie łącząc i sklejając pozornie nieprzystające loopy, szumy, trzaski i akustyczne sample. Wspólnota analogowych dźwięków i cyfrowego świata współczesnego pełna napięcia i dramaturgii, niezwykle spójne co, przy konieczności kontrolowania równolegle pięciu źródeł dźwięku, robi ogromne wrażenie.

Drugi skład to duet dęty Petera Evansa i Per-Ake Holmlandera. Rozpoczynają od świstów i bulgotu ale największą przyjemność dadzą nieco bardziej „tradycyjne” free-jazzowe swobodne loty trąbki, wraz z pełnym animuszu akompaniamentem tuby.

Kjell Nordeson rozpoczyna solowy występ skupiony na poszczególnych elementach zestawu perkusyjnego (badając np. przez kilka minut minimalne różnice w brzmieniu w zależności od tego w jakim miejscu uderzy talerz oraz w jaki sposób wytłumi jego drgania), laboratorium skupionego dźwięku. Prawdziwą perełką jest solo na wibrafonie – niezwykła precyzja, wirtuozerska szybkość i gracja, melodyczność odpowiednio doprawiona, nieprzesłodzona.

Set drugi zamiast jednej ad hoc formacji również podzielony jest na trzy części. Najpierw solo Per-Ake Holmlander w którego objęciu masywna tuba traci fizyczny ciężar. Per-Ake lekko i miękko przechadza się po świecie dziwnych dźwięków, przy częstym użyciu specyficznych technik artykulacyjnych. Jego gra ukrywa w sobie niezwykle cenny pierwiastek muzycznego humoru.

Następne trio to za to artyleria ciężka – Mats, Stine i Jon Rune. Pierwsza moja obserwacja jest taka, że trzeba mieć cojones, żeby grać bez wzmacniacza na kontrabasie w towarzystwie barytonu Gustafssona. Druga – głos Stine jest nieziemski, niezależnie od tego czy jest to przeszywający wysoki ton czy niemal niesłyszalne kliknięcie języka – niczym kropla spadająca na tafle wody. Intensywnie granie z bardzo rozbudowaną dynamiką. Najbardziej niesamowity moment – kiedy głos i saksofon rozdzierają wspólnie powietrze serią rozchybotanych pisków – konferencja ptaków.

Drugą odsłonę koncertu kończy duet trąbek – kieszonkowa w rękach Joe McPhee i ot taka niby-zwykła w rękach Petera Evansa. Muzycy przedstawienie przez Matsa jako „bardzo normalni faceci”, którzy „grają na trąbkach tak jak się powinno grać”. Nie trzeba dodawać, że ze sceny polały się serie wysoce nieortodoksyjnych szmerów, szeptów, trzasków, skrzeków i innych radosnych manifestacji dźwiękowych.

A na finał The Thing oraz Joe McPhee. Ileż to już razy ten zespół udowadniał, że jest na żywca najlepszym bandem w rock'n'rollowym show biznesie? Możecie dodać kolejną kreskę. Piorunujące uderzenia w bębny, masywne riffy, rozwibrowany i buchający dźwiękami saksofon. Niepowstrzymana energia, która kilka razy wymknęła się spod kontroli ale who cares. Teno Joe McPhee zgubił się troche w miksie (co samo w sobie świadczy o poziomie głośności The Thing) ale za to błyszczał w kilku cudownie lirycznych fragmentach, ukrytymi pomiędzy kolejnymi szalonymi rock'n'rollowymi perełkami z piosenkowego katalogu The Thing. Tłum chciał więcej i wyciągnął zespół z powrotem na scenę trzy (!) razy. Po to by a zakończenie posłuchać tejże cudownej melodii, którą znajdziecie w klipie pod spodem. Czapki z głów.