Krakowska Jesień Jazzowa 2018: Barry Guy - między dawny i nowym

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Finał rezydencji nowego projektu Barry’ego Guya na rozpoczęcie 13ej edycji Krakowskiej Jesieni Jazzowej z kilku powodów co najmniej był szczególny. Nie był to ostatni koncert cyklu, dodatkowo okoliczności sprawiły też, że odbył się w sali Radia Kraków a nie, jak wcześniej planowano, w muzeum Manghha.

Barry Guy to artysta erudyta, czerpiący inspiracje dla swoich muzycznych działań z malarstwa, architektury, teatru czy poezji. Nie inaczej było tym razem, o czym sam zainteresowany opowiedział tytułem zapowiedzi koncertu. O ile dzieło sztuki powinno bronić się samo, to sam wgląd w artystyczny zamysł autora jest czymś fascynującym. Kompozycja “For To End Yet Again” swój tytuł zawdzięcza jednemu z opowiadań Samuela Becketta z cyklu “Fizzles” (kontrabasista popełnił już kiedyś nagrania nagrania solo pod tym tytułem). Zadedykowana została Markowi Winiarskiemu (dyrektorowi artystycznemu festiwalu) oraz kompozytorowi György Kurtágowi, którego utwory były również kluczową cześcią całego dzieła.

Nie bez znaczenia była również architektura Manghhi, inspirowana kształtem fali. Zamysłem Barryego było odtworzyć swoiste odczucie falowania dźwięków, melodii poprzez rozmieszczenie sekcji saksofonowej na poszczególnych krańcach sali, tak by brzmienie instrumentów otaczało słuchaczy, nawarstwiając się różnym stopniu na widowni. Pomimo zmiany sali na szczęscie udało się zrealizować ten pomysł w rzeczywistym miejscu koncertu. Ta zabawa przestrzenią została parokrotnie powtórzona stając się swoistym refrenem utworu.

Sama struktura całości jednocześnie odzwierciedlała też fakt ograniczonego czasu na próby. Brak było tutaj symfonicznych tutti. Brak wielogłosowych, rozbudowanych aranżacji. Zamiast tego Barry niczym demiurg pociągający za sznurki starannie selekcjonował zestawienia instrumentów w poszczególnych częściach koncertu. Każda z nich rozpoczynała się kompozycją Kurtága w zaaranżowanego na skrzypce Mayi Homburger (czasami z delikatnym towarzyszeniem drugiego instrumentu, basu, fortepianu lub trąbki). Temat utworu następnie stawał podstawą do solowej improwizacji (wyśmienici m.in Torbena Snekkestada na sopranie oraz Augusti Fernandeza przy fortepianie) prowadząc do improwizacji zespołowych, zazwyczaj jednak w ograniczonym składzie.

W jednym najbardziej ekscytujących momentów koncertu energetyczne improwizacje poprowadzone zostały w sekwencji trzech, szybko zamieniających się duetów (Mette – Ramon / Barry – Matts / Liudus – Augusti). Barry pewną reką prowadzi orkiestrę aż do rozwiązania, zakończenia kolejnego tematu (“For To End Yet Again”). Kompozycje zagrane przez skrzypce, czy wspomniane już partie sekcji saksofonowe, pełniły tutaj role łączników między poszczególnymi improwizacjami kontrolowanymi (można też spojrzeć na to odwrotnie). Sama struktura więc niekoniecznie  odkrywcza, ale wypełniona wysmienitą muzyką, na tyle otwarta by wykorzystać telenty improwizatorskie członków zespołu, ale też wystarczająco doprecyzowana by pozwolić dyrygentowi kontrolować rozwój wydarzeń.

Porównałem już wyżej Barry’ego Guya do demiurga, i nie sposób oprzec się wrażeniu, że w “For To End Yet Again” jego rolą było kształtowanie materii już istniejącej, choć starannie wyselekcjonowanej, to jednak nie nowej. Brak tutaj szalonego, kreacyjnego rozmachu. Zamiast monumentu otrzymaliśmy układ połączonych mniejszych całości gdzie ważniejsze są prowadzenie relacji instrumentów, nadawanie kierunku muzycznemu pędowi. Materiałów poglądowych dostarczyły Barry’emu kolejne eksperymenty w muzycznym laboratorium jakim niewątpliwie jest dla kontrabasisty seria koncertów “małych formacji” w Alchemii. Finałowy występ orkiestry, bardzo udany, mam nadzieję będzie tylko przyczynkiem do kolejnych poszukiwań dla kontrabasisty w sferze dużych składów oraz dużych kompozycji.

Epilog

Dzień po finale, ponownie w Alchemii, pożegnali się w z krakowską publicznością Maya Homburger oraz Barry Guy grając pochodzące z 17ego wieku Sonaty Różańcowe z repertuaru barokowego kompozytora H.I.F Bibera. Klasyczne utwory zachwycają krystalicznie czystymi harmoniami, podnioslą melodyką – niezależnie od tego ile razy słyszałem już ten duet w tej wersji, zawsze jestem wzruszony ponadczasowym pięknem tej muzyki. Koncepcja koncertu była taka by sonaty przeplatane zostały improwizacjami solo saksofonistów – Mette Rasmussen, Torbena Snekkestada, Mattsa Gustafssona.

I przyznam, że trochę ta koncepcja zbiła mnie z tropu, bo też nie jest to rzecz nowa łączenie muzyki klasycznej dawnej oraz współczesnych koncepcji. Nietrudno też zderzyć dwie przeciwstawne estetyki i pokazać kontrast. Niełatwo stworzyć poczucie ciągłości – sposród trójki saksofonistów tylko Mette w moim odczuciu spróbowała nawiązać w sferze melodycznej, rytmicznej oraz przede wszystkim ich podniosłej dramaturgii do sonat Bibera. W efekcie otrzymaliśmy dwa bardzo ciekawe ale niespójne i zasadniczo nieprzystające do siebie muzyczne zestawy.

Mocnym akcentem finałowym był na pewno końcowy fragment wieczoru kiedy to ostatnie takty podniosłej melodi Sonaty “Zmartwychwstanie” zostały zagrane przez wszystkich muzyków, a następująca improwizacja stworzona była przez trzy saksofony z towarzystwem kontrabasu. Mette, Torben, Matts oraz Barry postawili żywiołowo kropkę na zakończenie czterech dni pełnych muzyki. A do dopiero początek tej Jesieni.