Ircha: Koncert-spektakl w Kinokawiarni Stacja Falenica

Autor: 
Kajetan Prochyra

Koncerty Ircha to coś więcej niż muzyka. Kwartet klarnetowy Mikołaja Trzaski, Michała Górczyńskiego, Pawła Szamburskiego i Wacława Zimpla jest zarówno zespołem znakomitych improwizatorów jak i po trochu aktorów, lalkarzy, performerów a może nawet tancerzy...

Zespół ten ma na koncie trzy płyty, co jak na standardy dokumentacji naszej sceny improwizowanej jest wynikiem całkiem imponującym - tym bardziej, że przecież każdy z członków kwartetu zaangażowany jest w multum własnych muzycznych przedsięwzięć. Mimo to największe emocje budzi Ircha na scenie. W ostatni poniedziałek Ircha zagrała w Kinokawiarni Stacja Falenica - której nazwa mówi wszystko tak o charakterze jak i położeniu tego miejsca. Szczególnie jednak warto podkreślić - wybaczcie łopatologię - słowo Stacja. Gdy przybyłem na miejsce, muzyków zastałem przy kawiarnianym stoliku rozstawionym na peronie wciąż czynnego kolejowego dworca Warszawa Falenica. Klimat? Jest.

Budynek stacji dostosowano do potrzeb sali kinowej. Przed koncertem na ekranie pojawiły się przedwojenne fotografie - portrety członków lokalnej społeczności żydowskiej. Koncert odbywał się bowiem w ramach obchodów 71 rocznicy niemieckiej likwidacji getta w Falenicy i Rembertowie. Od 20 sierpnia 1942 do maja 1943 niemieccy żołnierze wymordowali lub zesłali do obozów koncentracyjnych Żydów z wszystkich okolicznych miejscowości. Koncert Irchy nie miał jednak charakteru żałobnego. Muzyczna tradycja żydowska posłużyła jedynie za narzędzie, medium do snucia autorskiej, improwizowanej i bardzo zespołowej narracji.

Muzycznie miał on jakby dwie części. Pierwsza była dźwiękową opowieścią, baśnią, którą muzycy zaczęli wspólnie, tworząc jakby ludowy, wielogłosowy chór. Zaraz potem w różnych układach solo, w duecie czy dwugłosach solista-chór malowały się obrazy przemysłowego miasta jak i czystej, dziewiczej natury. Swymi korzeniami muzyka sięgała tak do jazzu - szczególnie przy bardzo charakterystycznych solowych partiach Wacława Zimpla - jak i dźwiękowych poszukiwań awangardy, słyszalnych zwłaszcza w grze Górczyńskiego i Trzaski. Ten ostatni, choć bez pchania się przed szereg prowadził zespół - czasem wręcz go roz-prowadzał, zupełnie dosłownie wchodząc między muzyków burząc kompozycję zarówno od strony muzycznej jak i przestrzennej, rozrzucając ich po scenie.

Z wielką przyjemnością słuchało i oglądało się kilkunastominutową suitę jaką muzycy Irchy przemienili prosty, zdawałoby się, żydowski nigun, który powracał tylko co jakiś czas, jak nić, która spaja całą, wielobarwną opowieść.

Z niej zaś wyłoniła się moja ulubiona kompozycja z płyty „Zikaron Lafanay” - zamykająca album „pieśń”: „Climbing and Sliding”, który otworzył w pewnym sensie drugą, piosenkową część koncertu, w której usłyszeliśmy jeszcze dwie, mniej impresyjne, bardziej melodyjne utwory. Zebrana w nadkomplecie publiczność nie dała wrócić muzykom do peronowego stolika/backstage’u bez bisu.

W poniedziałek instrumenty - a zobaczyć mogliśmy chyba kompletną kolekcję klarnetów - były w rękach muzyków także rekwizytem, lalką. Muzyk, który w danym momencie nie grał wciąż był na scenie aktorem a kolejne, nakładające się na siebie dźwięki tworzyły tak narrację jak i scenografię. Gra świateł w pewnym momencie cienie zachłyśniętych muzyką Trzaski i Szamburskiego przemieniła na kinowym ekranie w sylwetki dwóch całym ciałem modlących się w synagodze Żydów.

Po tym, kolejnym już, spotkaniu z Irchą na żywo nie mogę oprzeć się pokusie by ich drogi spotkały się z choreografem, reżyserem teatralnym a może lalkarzem? I nie sugeruję bynajmniej, że zespołowi Trzaski czegokolwiek brakuje - wprost przeciwnie! Ircha na scenie ma potencjał, którego aż grzech nie wykorzystać na teatralnej scenie. Ze współpracy klarnecistów i np. małego zespołu tancerzy mogłaby powstać wyjątkowy spektakl - o muzyce, ruchu i nie tylko.