The Impossible Gentleman

Autor: 
Maciej Karłowski
The Impossible Gentlemen
Wydawca: 
Basho Records
Data wydania: 
28.10.2011
Dystrybutor: 
www.bashorecords.com
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Gwilym Simcock: concertina (5), piano; Mike Walker: guitar; Steve Swallow: bass; Adam Nussbaum: drums

No i mamy zupełnie nową grupę na jazzowej scenie. No może nie zupełnie nową bo powstała w 2010 r. Kiedy powstawała można było się zastanawiać czy nie jest przypadkiem jakimś efemerycznym bytem powołanym do życia na krótką chwilę, dla jednorazowego kaprysu czterech takich trochę właśnie niemożliwych dżentelmenów. Teraz już można mieć więcej pewności, że przetrwała próbę czasu, bo choć w zmienionym trochę składzie po raz drugi ruszyła w trasę koncertową . Zresztą tak na marginesie nazwa zespołu będąca jednocześnie tytułem ich debiutanckiej płyty jest bardzo dobrym określeniem zawartej na krążku muzyki. Ale po kolei.

Najpierw skład. Dwóch panów w tym kwartecie do muzycy w Polsce doskonale znani i o nich pisać niczego nie trzeba, a już na pewno o gitarzyście basowym żadne podpowiedzi nie są konieczne. To wszak wielki Steve Swallow, który niegdyś był kontrabasistą i grał olśniewająco, i który kiedy zamienił kontrabas na gitarę basową to sprawił, że granie basie elektrycznym niekoniecznie musi być zestawem efekciarskich zagrywek, ale piękną nasyconą groovem narracją.

Drugi to perkusista Adam Nussbaum, artysta mniej znany, ale nieco starsi czytelnicy mogą doskonale go pamiętać z koncertów Johna Abercrombiego na dawnym festiwalu Jazz Jamboree, albo też z koncertu zespołu Michaela Breckera kiedy przedstawiał materiał z o ile pamiętam dopiero mającej się ukazać płyty „Don’t Try This At Home”.Obydwaj panowie ze sobą pracowali nie raz i dali się już poznać jako wyborna sekcja rytmiczna. Gorzej z pozostałymi dwoma muzykami.

Pianista zespołu to Gwilym Simcock. I niby mogliśmy go w 2010 r. słuchać i oglądać z jego trio podczas Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu i być może nawet trafić na jego solowy recital wydany przez ACT Music jako „Good Days At Schloss Elmau”, to jednak sporym nadużyciem byłoby określić go jako znanego w naszym łaskawym dla pianistów kraju. Cóż sam Simcock dotarł do nas wcześniej niż jego reputacja, a tę ma nienaganną i w Wielkiej Brytanii, skąd pochodzi i na Kontynencie gdzie często grywa dla dużej publiczności.

O gitarzyście Mike’u Walkerze napisać by za trzeba wszystko od samego początku, bo choć jest dziś 41 letnim muzykiem, któremu udało się z powodzeniem zaistnieć na brytyjskim rynku i zdobyć sobie tam szacunek znacznie słynniejszych od siebie liderów z Kenny Wheelerem, Michaelem Gibbsem, Johnem Taylorem czy Django Batesem na czele i jeszcze zaskarbić sobie sympatię słuchaczy i tych, którzy przychodzą słuchać jego koncertów, i tych, z którymi Walker od ćwierćwiecza dzieli się wiedzą i umiejętnościami jako nauczyciel, to w polskiej perspektywie jest niemal nikim wartym uwagi. Na poprawę tego stanu rzeczy przyjdzie jeszcze odpowiedni czas.

Tak więc mamy angielsko-amerykański kwartet, który na swoje debiutanckiej płycie zawarł osiem utworów, z których zamykający wszedł spod pióra Nussbauma,  pierwsze trzy oraz czwarty napisała Walker, a resztę Simcock. Tak swoją drogę to może być odrobinę zaskakujące, że żadnej kompozycji nie przyniósł na sesję Steve Swallow, a przecież wiadomo nie od dziś, że w sprawach kompozytorskich potrafi działać imponująco.

Jakkolwiek by nie było, mamy nieco ponad godzinę muzyki, którą można byłoby nazwać rodzajem wyrafinowanego fusion, ale fusion nie w prostym rozumieniu skrzyżowania jazzu z rockiem, ale mozaiki ogromnej ilości inspiracji, które wpływały na członków grupy w toku ich artystycznych karier. Jest więc miejsce m.in. dla przestrzeni znanych z twórczości, szczególnie wczesnego Pata Metheny’ego, jest pole aby przypomnieć akustyczny okres Larry’ego Coryela. Są chwile, w których przyłapiemy np. Simcocka, na tym, że ciągle ma w pamięci dawniejsze lata twórczości Keitha Jarreta, a liryka Steve’a Swallowa nie jest estetyczną fanaberią starszego pana, ale ma swoje źródło we wspólnych nagraniach z Carlą Bley. W końcu też, że tajemniczy, bluesowy „Sure Wood Baby” może niekiedy przywodzić na myśl czas gdy Nussbaum nagrywał z Johnem Scofieldem słynny album „Shinola”.

Są to jednak refleksy bardzo subtelne. Zespół nie świeci nimi po oczach. Nie manifestuje przeszłości, ani też nie ulega pokusie licytowania się, jak dobrze przerobił lekcję historii. I to jest wielka zaleta tej płyty. Niezależnie jednak od niej, kluczowe wydaje się iście dżentelmeńskie wykonawstwo. Bez pośpiechu, bez nerwowych akcji. Naturalność i płynność narracji jest tu panującą regułą i to niezależnie czy grupa się rozpędza jak w „Play The Game”, czy oddaje pole pięknym i basowym melodiom, na bazie których Swallow konstruuje improwizację, a które potem płynnie przechodzącą w solo Simcocka na melodice, jak w „Wallenda’s Last Stand”.

To z pewnością nie jest muzyka wyważająca drzwi. Nie ma w niej szukania nieprzetartego dotąd szlaku przez jazz. Ale za to jest granie, któremu jeśli poświęci się chwilkę i wsłucha nie tyko w  oczywistą i niemal klasycznie ułożoną melodykę, to odezwie się ono bardzo pełnym dźwiękiem.

I znowu tylko żal, że nie mieliśmy okazji posłuchać tego zespołu na żywo, ale czy ktoś w Polsce chciałby zaryzykować i przyjść na koncert tak bardzo niespektakularnej i mądrej grupy? Nie jestem pewien. A chyba byłoby warto, ot choćby po to, by sprawdzić na własne oczy i uszy czy mieli rację Brytyjczycy, wybierając trasę The Impossible Gentlemen jednym z największych koncertowych wydarzeń ubiegłego roku.

 

 Laugh Lines; Clockmaker; When You Hold Her; You Won't Be Around To See It; Wallenda's Last Stand; Gwil's Song; Play The Game; Sure Would Baby